środa, 11 marca 2015

Rozdział Trzeci

W czwartek rano szykuję się do szkoły. Ubieram białą koszulę, granatowy krawat, do tego spódnicę do kolana w tym samym kolorze, marynarkę, czarne pończochy i trampki. Szkolny mundurek wygląda nieco inaczej, ale kto by na to patrzył. Biorę torbę na ramię wypełnioną książkami i schodzę na śniadanie.
Torbę rzucam obok krzesła i zajmuje miejsce w szczycie stołu. Naprzeciw mnie siedzi już Wilson.
- Dzień dobry - mówi czytając codzienną prasę, ma na sobie spodnie od garnituru i białą koszulę, a jej rękawy podwinięte są do łokci.
- Dzień dobry - uśmiecham się. Sztywny mierzy mnie wzrokiem, o co mu znów chodzi?
- Więc przekonałem cię w końcu do noszenia ubioru wymaganego w twoim liceum - uśmiecha się złośliwie.  Bez przesady! No może faktycznie przez te trzy dni codziennie słyszałam instrukcje, jak powinnam się ubierać, ale mi to nie przeszkadzało.
- Przekonanie to za dużo powiedziane - odpowiadam ze sztuczną uprzejmością.
Rose podaje mi naleśniki z bitą śmietaną, posypane borówkami amerykańskimi i sok pomarańczowy. Chwilę później kładzie na stół papierową torbę i butelkę wody.
Kiedy kończę posiłek biorę, drugie śniadanie i wkładam je do torebki. Wleczę się leniwie do windy.
- Musimy jeszcze porozmawiać na temat butów - mówi rozbawiony Sztywny, ale głośno abym usłyszała.
- Do widzenia - odkrzykuje i wchodzę do windy.
Kiedy Zack wysadza mnie pod szkoła, poluźniam krawat i rozpinam guzik koszuli. Tak, teraz mogę oddychać.
Idę przepełnionym korytarzem szkolnym w kierunku mojej szafki. Odkładam niektóre książki, po czym kieruję się w stronę sali, w której będę miała lekcje angielskiego.
Po drodze widzę jak grupka chłopaków z mojej grupy francuskiego zaczepiają młodszego od nas, dość pulchnego chłopca.
- Kasa! - krzyczy do niego, jeśli dobrze zapamiętałam Jack. O kurwa, co jak co, ale nad młodszymi nie można się znęcać. Podchodzę bliżej, przepycham się między nimi, do momentu aż staję między Jackiem i młodym.
- Nie wiesz, że za kradzieże można pójść siedzieć - mówię z pełnym przekonaniem, krzyżując ręce na piersiach. Patrzy na mnie zaskoczony i wściekły zarazem.
- A z ciebie od kiedy się zrobiła obrończyni słoni? - śmieje mi się w twarz, mówi o tym chłopaku. - Jeszcze wczoraj się buntowałaś przed dyrektorem o strój szkolny, a tu proszę, następna wzorowa uczennica się robi - mierzy mnie wzrokiem, a ja parskam śmiechem, robię krok do przodu.
- Odpowiedziałbym ci jakoś, ale z frajerami się nie kłócę - uśmiecham się złośliwie i klepie go w ramię.
- Zemszczę się - bierze moją rękę z ramienia.
- Śmiało - odpowiadam zadowolona z siebie, chwilę później nie ma nawet śladu po grupce Jacka. Odwracam się od młodego.
- Wszystko okej? - pytam uśmiechając się do niego.
- Tak, no ale zabrali mi pieniądze na lunch -  łamie mu się głos.
Wdycham głośno powietrze, z torby wyciągam czarny skórzany portfel i biorę z niego dwadzieścia dolarów i podaje je mu.
- Tyle wystarczy? - pytam. Kiwa głową i nagle mnie tuli, co do?! Niech nie przesadza to tyko kasa.
- Dziękuję - puszcza mnie i uśmiecha się. Dzwoni dzwonek i każde z nas idzie w swoją stronę.
W sali zajmuje wolne miejsce, nauczyciel sprawdza obecność, nie mija długo czasu i słyszę swoje nazwisko.
- Davis - wymawia i szuka mnie wzrokiem.
- Obecna! - podnoszę rękę, żeby nie musiał już szukać. Mruży oczy i podchodzi do mojej ławki. To jeden z tych starszych nauczycieli. Siwe włosy, koszula na krótki rękawek w prążki i spodnie od garnituru, szczerze... wygląda śmiesznie.
- Widzę, że dostosowała się panienka do stroju szkolnego - krzyżuje ramiona. Kurwa następny. - Tylko buty i dodatki nieodpowiednie - ma racje, bo powinnam założyć białe bawełniane podkolanówki i czarne balerinki. Nie ma opcji żebym założyła te straszydła. Spoglądam na swoje nogi, a później na niego. Uśmiecham się złośliwie.
- A mi tam tak pasuje - powstrzymuję się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Reszta klasy nie daje rady. Profesor patrzy wrogo na całą klasę i zaczyna prowadzić lekcje.
Następne lekcje mijają spokojnie, na francuskim Jacka nie było, ale niektóre dziewczyny patrzyły na mnie wrogo, chyba koleżanki naszego nielubianego kolegi.
Kiedy wychodzę ze szkoły Zack opiera się o luksusowego mercedesa, kiedy mnie widzi otwiera tylko drzwi.
- Dzień dobry, pani Davis - mówi z uśmiechem na twarzy.
- Zack już się dzisiaj widzieliśmy, przy mnie możesz się zachowywać normalnie. - wypowiadam te słowa wrzucając torbę do samochodu i jakieś czas później jesteśmy już pod HEDYLĄ.
W mieszkaniu panuje cisza, idę do mojego pokoju i przebieram się w czarną koszulkę i szare dresy, związuję włosy w kucyk. Patrzę w swoje odbicie w lustrze. Tak, idę biegać! Kiedyś biegałam codziennie i nawet nieźle mi szkło.
Kiedy schodzę na dół, widzę, że Sztywny ubrany w czarny, elegancki, dopasowany garnitur wychodzi z biura ze starszym, równie sztywnym kolesiem.
- Gdzie się wybierasz? - zaskakuje mnie tym pytaniem, przecież ma spotkanie.
- Idę biegać - uśmiecham się niewinnie, no bo w sumie nic złego nie robię.
- Nigdzie nie idziesz - podchodzi do mnie, zostawiając gościa przy gabinecie. Nie ma prawa mi tego zabronić, to tylko bieganie, dla zdrowia. - Nie znasz miasta - aha a więc o to chodzi, to tylko bieg!
- Nie przesadzaj! Pobiegnę prosto, w prawo, lewo i z powrotem, wyluzuj! - odwracam się i chcę odejść. ale mnie zatrzymuje. - Więc ma tak teraz wyglądać moje życie? - odwracam się w jego stronę. - Świetnie - wbiegam po schodach i wchodzę do sypialni. Kieruje się prosto do łazienki, biorę gorącą kąpiel w ogromnej wannie.
Owinięta w duży, brązowy ręcznik, biorę szklaną buteleczkę z balsamem do ciała.  Wpatruję się w odbicie w lustrze, pociemniałe brązowe oczy, jak zawsze blada z mokrymi włosami myślę tylko o jednym "koniec z graniem grzecznej dziewczynki". W jednej chwili rzucam butelkę o ścianę nad wanną, zawartość rozpryskuje się po całej ścianie i spływa do wanny, odłamki szkła są w całej łazience. Sama jestem w szoku, że to zrobiłam. Ubieram się szybko w dres i zbieram większe kawałki butelki. Wyrzucam je do kosza. Schodzę na dół, żeby coś zjeść. Na stołku przy barze siedzi Sztywny i pije herbatę. Cholera, czy on może trochę popracować? Chce otworzyć szafkę, ale mi przeszkadza. Stoi już obok i bierze obie moje dłonie, o kurwa! Są całe od krwi, pewnie się skaleczyłam jak brałam szkoło z łazienki.
- Co to jest? - pyta zdziwiony, ale mimo to spokojnie. No nie powiem mu przecież, że rzucałam przedmiotami, bo uzna mnie za psychiczną.
- Spadła mi butelka z balsamem, zbierałam szkło. - biorę szybko ręce od niego, jednak chwyta je z powrotem.
- Usiądź, zaraz coś z tym zrobimy - uśmiecha się do mnie. My?! Nie, nie i jeszcze raz nie!
Ale robię, co mi każe i siadam na stołku. Wyciąga z jednej szafki pudełko, które kładzie na blacie. Otwiera, bierze gazę i bandaże. Bierze jedną rękę i delikatnie przeciera gazą, która zahacza o malutki kawałek szkła. Krzywię się, bo to akurat bolało.
- Masz pęsetę? - pyta wpatrując się w rany. Dziwne, że ich nie poczułam.
- Mam w łazience. - odpowiadam i przypominam sobie, że nie posprzątałam do końca, zostało jeszcze trochę szkła i balsam na ścianie. Oliver rusza do mojego pokoju, a ja zaraz za nim. Kiedy wchodzi do łazienki, patrzy od razu na ścianę nad wanną, wskazuje palcem i odwraca się w moją stronę.
- Spadł ci? - pyta ostro, biorę głęboki oddech. Nie będzie taryfy ulgowej.
- Nie powinno cię to obchodzić, Oliver. - odwzajemniam wrogie spojrzenie i krzyżuje ręce na piersiach.
- Czyżby? Wiesz, bo jakoś wydaje mi się, że to jest mój dom i mam prawo wiedzieć co się w nim dzieje! - wbija we mnie lodowate spojrzenie, Podchodzę do szafki. wyciągam pęsetę ignorując ból, podaje mu ją i wracam do kuchni. Po chwili on też tam się zjawia, bierze prawą rękę i ponownie ją przeciera gazą, narzędziem wyciąga malutki skrawek szkła, przemywa rany wodom utlenioną, krzywię się, znów, bo strasznie szczypie. Bierze lewą dłoń i powtarza czynność, tym razem kiedy wyciąga szkło boli, trochę, trochę bardzo. Gwałtownie nabieram powietrza.
- Co? Boli? - mówi bardzo irytującym głosem ze złośliwym uśmiechem. - Pewnie jeszcze nie wiesz co to jest prawdziwy ból. - Słucham? Co on sobie myśli?
- W moich papierach chyba nie było dowodów, że wiem. - Biorę rękę i bandaż, wstaje. - Sama się tym zajmę.
Wracam do pokoju, nie przykładając się do tego owijam rękę, biorę laptopa i siadam na łóżku. Sprawdzam pocztę i facebooka, jest tam jedna wiadomość od Tiny Harper.

Hej Katherine, widziałam co dzisiaj zrobiłaś, jak postawiłaś się Jackowi. To było boskie, jakoś nikt nie umie tego zrobić, gratulacje! 

Świetnie, chociaż jedna normalna, dziękuję jej w odpowiedzi i tak piszemy przez dłuższy czas. Zaprosiła mnie na imprezę po szkole, Sztywny się na bank nie zgodzi... a co tam pieprzyć to!
Patrzę na zegarek dochodzi jedenasta, więc dość długo piszemy. Przebieram się w piżamę i kładę się spać.
***
Kiedy wchodzę do szkoły zaczepia mnie Tina, chodzimy razem na angielski i francuski,szczerze mówiąc nawet nie zwracałam na nią uwagi. 
- Cholera! Nie mam pracy domowej - łapię się za głowę, całkiem o niej zapomniałam. Tina uśmiecha się do mnie miło. Jest ubrana w mundurek szkolny, ale tak samo jak ja ma trampki, jej rude włosy ma związane w niedbały kok, a niebieskie oczy są pełne radości. 
- Chodź, dam ci spisać.- mówi i prowadzi mnie do damskiej toalety, gdzie przepisuje angielski i francuski, historię napiszę na angielskim. 
W przerwie na lunch podchodzi do mnie młodszy od nas chłopak, ten sam na którym wyżywał się Jack. Podaje mi dwadzieścia dolarów.
- Oddaje, co mi pożyczyłaś
- Nie, nie musisz - uśmiecham się, co to dwadzieścia dolarów spośród milionów Wilsona. Ale chłopak odchodzi, dziwne.
Po szkole spotykamy się pod wejściem, kurwa, tam stoi Zack.
- Tina tam jest mój kierowca, nie ma szans, żebym się wyrwała. Nie będzie mnie na tej domówce.
- Wyluzuj, będziesz tam, chodź wyjdziemy bocznym wyjściem. - zaciąga mnie na drugi koniec szkoły i z niej wychodzimy. Tina przywołuje taksówkę i jedziemy przez połowę miasta, zatrzymujemy przed jakąś... szopą?
- Co to jest? - wpatruję się w budynek jak nienormalna.
- Miejsce spotkań, chodź przedstawię Cię ekipie.
Zaprowadza mnie do środka, wszyscy się na mnie patrzą. Jest tam jakieś piętnaście osób, Tina przedstawia mnie wszystkim. Nie zapamiętałam wszystkich imion. W szopie są trzy kanapy, stolik i krzesła, wieża grająca i miejsce do tańca. Tak przynajmniej mi to wytłumaczyli. A brązowe ściany i żółte światełka robią nastrój.
- No to rozkręcamy imprezę! - woła, chyba Alex. Jest umięśniony, ma zielone oczy i czarne włosy. Ubrany w czarne jeansy i szarą koszulkę, trzyma w ręku skrzynkę piwa. Oj Sztywny nie będzie zadowolony, ups zdarza się! Po jakimś czasie wszyscy się dobrze bawią z pomocą procentów. Wypiłam jakieś trzy piwa i szklankę bourbona.
- Zatańczysz? - wyciąga do mnie rękę jeden z chłopaków, w sumie czemu nie. Bez wahania łapię jego dłoń. Zaprowadza mnie na prowizoryczny parkiet i razem z resztą tańczymy dłuższy czas. Paul! Teraz już pamiętam jego imię.
- Jak się bawisz?! - przekrzykuje muzykę, obracając mnie.
- Świetnie! - odpowiadam najgłośniej jak umiem. Paul obraca mnie jeszcze kilka razy. Kiedy teraz się odwracam się nie ma przy mnie Paula. Przede mną stoi Oliver! O kurwa! Staję w miejscu. Nabieram głośno powietrza, przestraszona jego widokiem. Widać, że jest wściekły, czysta złość ubrana w biały T-shirt i skórzaną kurtkę. Łapie mnie mocno za ramię.
- Idziemy! - ciągnie mnie do wyjścia.
- Moja torba - wskazuje na krzesło, puszcza mnie i ją bierze. Wraca, łapie mnie ponownie i wyprowadza z budynku. Jest już ciemno, to ile ja tam siedziałam?! Otwiera drzwi od strony pasażera i czeka, aż wsiądę, po chwili to robię. Chwilę później siada za kierownicą i jedzie prosto do domu.  W połowie drogi zdobywam się na odwagę, żeby się odezwać.
- Jak mnie znalazłeś? - Pytam ,ale on milczy. Kiedy zatrzymuje się na światłach wbija we mnie zabójcze spojrzenie.
- Wiesz chyba, co to jest GPS w telefonie. - Że co proszę?! Jak mógł mnie szpiegować?! Światło zmienia się na zielone, a samochód rusza przed siebie. Przez resztę drogi milczymy, kiedy Sztywny parkuje już nie mogę się doczekać, kiedy będę w domu. Sama w pokoju. Kiedy tylko samochód się zatrzymuje wysiadam. Szybko idę do windy, Oliver stoi obok mnie. Chyba dostanę niezłą burę, a w sumie... pieprzyć to!
W windzie cały czas milczy. Taa jestem pewna, że w mieszaniu już nie będzie taki cichy. Jak tylko drzwi się rozsuwają idę do kuchni. Wyciągam szklankę, sok pomarańczowy i nalewam go od naczynia.
- Zadowolona jesteś z siebie? - pyta stojąc na środku salonu. Nie wiem czy mu odpowiedzieć. Jeśli powiem, że nie będzie miał satysfakcję, a na to nie pozwolę.
- Jak cholera!
Podchodzi do barku i wpatruje się we mnie swoimi brązowymi oczami, ładnymi brązowymi oczami... Nie, czekaj, wróć! On nie ma ładnych oczu. To tylko upojenie alkoholowe tak działa.
- Napij się wody, nie będziesz miała kaca rano. - no ale zabłysł! Skąd niby wie, że cokolwiek piłam.
- Nic nie piłam!
- Czyżby, twoje zachowanie i głos mówią co innego - uśmiecha się złośliwie, co nie tak z moim głosem? Mi się podoba i nie słyszę różnicy. Wyciągam druga szklankę i nalewam do niej wody z kranu. Sztywny wpatruje się we mnie ze zdziwieniem.
- Co ty wyrabiasz?
- Piję wodę - uśmiecham się do niego równie złośliwie jak on.. Wychodzę z kuchni i wchodzę po chodach.
- Jeszcze nie skończyłem z tobą rozmawiać! - Zatrzymuje się i odwracam na pięcie.
- Kpisz?! Czy ty to nazywasz rozmową? Jeśli bardzo ci zależy możemy porozmawiać rano. - Nie czekając na odpowiedz idę do pokoju i kładę się spać.

_______________________________________________________________________

Mam nadzieję, że rozdział wam się spodoba. Przepraszam za jakiekolwiek błędy. Wyraźcie swoją opinię w kom. 
Będę się starać, żeby rozdziały pojawiały się regularnie co dwa tygodnie :)