niedziela, 19 lipca 2015

Rozdział Szósty

Od feralnego balu dni mijały cicho i bez żadnych rewelacji. Dwie godziny temu wróciliśmy do Nowego Jorku. Oczywiście Oliver nie odezwał się do mnie ani słowem, jedynie Lukas ze mną rozmawiał.
Po rozpakowaniu ubrań (łącznie z tą piękną suknią), biorę gitarę i schodzę na dół. Tydzień temu, dokładnie o tej godzinie, graliśmy razem z Oliverem. Siadam na kanapie i próbuję zagrać choć proste nuty utworu. Usłyszy i przyjdzie mnie uczyć, w końcu to kocha. Jakieś pięć minut później zaczyna mnie to nudzić.
- Oliver, idziesz grać?! - krzyczę tak, żeby na pewno mnie usłyszał.
Cisza.
- Oliver miałeś nauczyć mnie grać!
I nadal ta wkurzająca cisza. Wstaję, nie odkładając gitary.
- Wilson, idziesz, czy nie?! - i nadal się nie odzywa. - Jak chcesz -mówię cicho, zamachuję się i uderzam gitarą o ścianę. Instrument rozwala się, a odłamki lądują na podłogę i dywan. O cholera! Nie chciałam jej rozwalić!
Taaa, tak samo było z butelką w łazience, ups.
Klękam i zaczynam zbierać mniejsze kawałki drewna, kiedy widzę idealne wypastowane czarne angielki.
- Teraz? - pytam poirytowana, Sztywny przykuca obok mnie i sam zaczyna po mnie sprzątać.
- Lepiej późno niż wcale. Prawda, Katherine? - spogląda na mnie zimnym wzrokiem. - Trzeba kupić ci w takim razie nową, jeśli chcesz się uczyć nadal.
Zabrzmiał właśnie tak, jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Formalny i sztywny.
-Przestań - mówię stanowczo. Patrzy na mnie ze ciekawością  - Przestań być Sztywnym, bądź Oliverem, który lubi mi rozkazywać, grać na gitarze i dogadywać o Lukasie. Wszystko jedno, tylko nie bądź Sztywnym.
Ollie wstaje, a ja zaraz po nim.
- Nie mogę, bo jestem tylko marnym biznesmenem dla którego liczą się tylko pieniądze i władza - stwierdza i szybkim krokiem idzie do gabinetu.
Stoję w miejscu, patrząc w drzwi za którymi zniknął. Zabolało mnie to, a nie powinno. Żałuję, że wtedy mu to powiedziałam.
Zbieram resztę skrawków i ulatniam się do swojego pokoju.

***

Około drugiej zadzwoniła Liz i trochę pogadałyśmy. Zaczęłam malować nowy obraz, kiedy z dołu dobiegł damski krzyk. 
- Katherine, zejdź na dół! 
Ciocia Rose! Nawet się za nią stęskniłam,. Biegnę szybko na dół i wtulam się w nią. 
- Wiesz, że tęskniłam? - pytam, siadając na stołku przy barze. - Gdzie Oliver? - zagaduję, bo przeważnie jest tu w czasie obiadu. 
- Musiał coś załatwić w pracy - odpowiada spokojnie.
Zdaję jej relację z całego balu, oczywiście pomijając ostatnią jego część. Po chwili nasuwa mi się jedno pytanie.
- Dobrze znałaś mamę? - pytam niepewnie. Ciocia robi zaskoczoną minę, jednak po sekundzie odpowiada:
- Nigdy nie miałam z nią dobrych kontaktów. Kiedy tylko skończyłam osiemnaście lat wyprowadziłam się do Nowego Yorku. Cztery lata później od starej znajomej dowiedziałam się, że Holly urodziła dziecko - mówiąc dziecko ma na myśli mnie. - Kiedy do niej przyjechałam, dostałam szoku. Żyła w brudzie, za dużo piła. Nie mogłam nic z tym zrobić. To przez Marka tak się stoczyła - kiedy kończy widać wyraźnie jej poczucie winy, że nic z tym nie zrobiła.
Nie mówiąc nic więcej wracam do sypialni, przykro tak na nią patrzeć.

***

Następnego dnia szykuję się i schodzę na dół na śniadanie. Wczoraj się już nie spotkałam ze Sztywnym. 
Przy barku stoi Oliver z Rose. Czyżby się żalił z tego, co wydarzyło się na balu? Siadam na stołku, zwracając na mnie ich uwagę, Ciocia na smutne oczy, coś jest nie tak. 
- Co się stało? - pytam. 
- Musimy ci coś powiedzieć - zaczęła, czy ja mam się bać? Bierze głęboki oddech. I po chwili mówi - Jestem w ciąży. 
Co? Ale, że jak? W ciąży? Z kim, do jasnej cholery?! Będę mieć kuzynkę, albo kuzyna? Powinnam się cieszyć?
Zaraz, to znaczy, że się wynosimy? Przecież ciocia nie może urabiać się po łokcie, będąc w odmiennym stanie. Genialnie! Uśmiecham się, wstaję i podchodzę do niej się przytulić.
- Gratulację! To, kiedy się wyprowadzamy? - pytam z radością. Sajonara Wilson! 
- Nie wyprowadzacie się - odpowiada Oliver. Słucham jak? Rose się wynosi, to ja też. Robię zdziwioną minę. - Razem z ciocią tutaj zostaniecie- dodaje. 
Nie, nie i jeszcze raz nie! Czemu ciociu, czemu? Posyłam jej rozczarowane spojrzenie, a ona się na to uśmiecha.
- Teraz muszę wyjść, dacie sobie radę prawda? -pyta z troską.
Oliver kiwa potwierdzająco głową i odprowadzamy ją do windy.
- Wrócę pod wieczór - mówi Rose przed wyjściem.
Kieruję się szybko do kuchni i przeszukuję wszystkie szafki w poszukiwaniu płatków śniadaniowych. 
- Mogę wiedzieć, co ty robisz? - pyta Wilson 
- Nie jadłam śniadania, więc szukam sobie płatków. Jakiś problem?
- W lodówce jest gotowe ciasto na naleśniki. Nie rób bałaganu, a zrób to, co przygotowała ci Rose - nakazuje. 
- Nie będziesz mi mówił, jak mam żyć. - odpowiadam. Słychać jego ciche, pełne rezygnacji westchnięcie. Wycofuje się do swojego gabinetu. No i dobrze!
Robię szybko śniadanie i wracam do pokoju dokończyć obraz.
Pół godziny później, słychać, jak Oliver wychodzi rozmawiając z kimś przez telefon. Tsa... więc zostałam sama. Po skończeniu obrazu schodzę na dół coś zjeść. Jednak dziwnym trafem kiedy się tam znajduję tracę apetyt.
Kręcę się w kółko po całym domu, drzwi do gabinetu Olivera są otwarte. Mimo, że nikogo nie ma, nie jestem pewna, czy mogę tam wejść.
Po minucie gapienia się na drzwi, wchodzę do środka. Pomieszczenie nie jest duże, ściany pomalowane są na jasny odcień szarego. Prócz jednej, całej oszklonej przed którą stoi duże, mahoniowe biurko z przystawionym do niego obrotowym krzesłem. Leży na nim zamknięty MacBook, stojak na wizytówki, lampka i zamknięty notes z piórem. Z prawej strony od wejścia stoją regały z takiego samego ciemnego drewna wypełnione teczkami, segregatorami. Jedna z półek się wyróżnia, stają na niej statuetki i grawerowane dyplomy na laminacie, oraz na szkle. Podchodzę bliżej, nagrody są za grę na gitarze. Wyciągam rękę, żeby dotknąć pucharku.
- Podglądamy? - dobiega męski głos ze strony drzwi.
Momentalnie odskakuje od półki, spoglądam w stronę wejścia. Stoi tam wysoki brunet, ubrany w bordową koszulę, ciemne jeansy i czarne converse.
- Tomas, ja.. - przerywam, żeby ułożyć w głowie co chcę powiedzieć. - Nie słyszałam jak wchodzisz. Przepraszam.
Najmłodszy z Wilsonów uśmiecha się na to.
- Co ty na to, żebyśmy nigdy, przenigdy nie wspominali o tym Olliemu?
- Tak - odpowiadam od razu.
Wychodzę z gabinetu, a Tomas zaraz za mną.
- Rozumiem, że nie zastałem Olliego - śmieje się.
- Nie, wyszedł bez słowa i mnie zostawił - odpowiadam z uśmiechem. Tomas siada na kanapie i wyciąga telefon. Po chwili grzebania w nim, mówi:
- Jak kogoś potrzeba, to nikt nie ma czasu - wstaje i chowa aparat do tylnej kieszeni spodni. - Idziesz ze mną na lunch?
Ciekawe czemu mam wrażenie, że Sztywny nie będzie z tego zadowolony? W końcu w jego śmiesznym regulaminie jest tylko taki punkt. "W weekendy może Pani wychodzić poza mieszkanie od godziny 12 do godziny 7" Ale jednak patrząc na inny punkt "Śniadania i kolacje je Pani w mieszkaniu" nie można powiedzieć, że lanchu nie mogę zjeść poza apartamentem.
- Jeśli pójdziemy na pizze, to jasne - odpowiadam.
Piętnaście minut później jesteśmy już na ulicy Old Fulton w pizzerii "Grimaldi's". Tomas powiedział, że udało nam się wejść bez kolejki bo zna właścicieli. Zamawia pizze pepperoni i wraca do stolika.
- No to jak ci się żyje z moim braciszkiem? -pyta z uśmiechem.
- Mam być miła czy szczera?
Zaczyna się śmiać
- Nie dziwie się, mój braciszek umie zdenerwować człowieka. - mówi śmiejąc się. Prycham,- Ale luzik, on taki na serio nie jest. On nie chce po prostu wyglądać na miłego. -dodaje.
Nie chce wyglądać na miłego? Przecież to nie ma sensu.
- Czemu? - pytam zdziwiona.
- Kto wie. - odpowiada Tomas.
Przez resztę spotkania gadamy o szkole, związkach i Nowym Orleanie. Dowiaduje się, że niedawno zerwał z dziewczyną i nie ma ochoty się z nikim spotykać, prócz przyjaciół. Ja opowiadam mu o znajomych, których miałam w domu oraz to, że z nikim praktycznie nie byłam. To w sumie prawda, bo przez cały ten czas miałam tylko jednego chłopaka. Kiedy kończymy jeść bierzemy, jeszcze jedną pizze na wynos dla Olivera. Osobiście szczerze wątpię, żeby "arystokrata" jada takie rzeczy. Wchodzimy z nią do czarnego Jeepa i jedziemy do Hedyli. Kiedy wchodzimy do salonu Sztywny idzie w naszym kierunku.
- Gdzie byłaś?!- pyta podniesionym głosem. Spoglądam tylko na Tomasa, który jest bardzo spokojny.
- Stary, nie panikuj. Wziąłem ją na lunch - tłumaczy się młodszy Wilson.
- A kto ci pozwolił? - mówi, oskarżycielskim głosem.
- Nie przesadzaj - bronię Tom'ego trzymając pudełko pizzy.
- Ty się nie odzywaj! - wymierza we mnie palcem. Cholera, no przesadza, to tylko lunch!
Bracia mierzą się wzrokiem. To nie normalne...
- Może lepiej pójdę - mówi w końcu Tomas. - Na razie Kath.
Kiwam do niego, kiedy idzie do wyjścia. Kiedy drzwi windy się zamykają odwracam się do Olivera.
- A ciebie co napadło? - pytam z ironią. Sztywny kieruje się w stronę kuchni. - Ogłuchłeś?! - krzyczę do niego.
Nie reaguje.
- Myślałam że głuchota dopada ludzi w starszym wieku - żartuje sobie z niego.
- Odczep się - odpowiada ze spokojem, siadając na stołku przy barze.
Podchodzę do niego i rzucam pudełko z pizzą na barek.
- Kupiliśmy ci obiad - mówię wściekle i ulatniam się do pokoju.

_________________________________________________________________________

Mam nadzieje, że rozdział się spodobał. Jest krótki, ponieważ zależało mi, żeby dodać go dzisiaj, ponieważ mam urodziny! Oczywiście przepraszam za jakiekolwiek błędy i  zachęcam do wyrażenia swojej opinii w komentarzach, bo to naprawdę daje kopa do pisania :)))