środa, 12 grudnia 2018

WIELKI POWRÓT, CZYLI ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Rano zaczynam odczuwać mocne skutki wypitego wczoraj alkoholu. Ubrana tylko w czarną bokserkę i szare spodnie dresowe, schodzę na dół do kuchni. Kiedy kończę zalewać płatki zimnym mlekiem, z windy wychodzi Lukas. Cudownie! I niby dlaczego ten kurwiflak wygląda lepiej niż ja po imprezie?! Oczywiście jest ubrany w swój standardowy zestaw, czyli skóra, koszulka i jeansy.
- Nie ma Olivera. - rzucam na odchodne, biorę łyżkę i wchodzę po stopniach.
- Przyszedłem do Ciebie. - oświadcza, a ja zatrzymuję się w półkroku na połowie schodów. Odwracam się na pięcie z wymazanym na twarzy zdziwieniem.Nie mam pojęcia czy on sobie zdaję sprawę, że zerwaliśmy. Poprawka, to ja zerwałam. Chłopak z wahaniem przenosi się na stopień niżej, niż ja. Oj nie radzę, bo zaraz możesz z nich zlecieć.
- Nie mamy o czym.
- Kat, ja Cię przepraszam, to było.. -zaczyna, jednak skutecznie go uciszam.
- No niech zgadnę, wpadło jej coś do oka i jako dobry człowiek chciałeś jej pomóc. Tylko jakimś dziwnym, niewytłumaczalnym sposobem spenetrowałeś jej usta swoim językiem? - wybucham co dziwi go jeszcze bardziej. - Daruj sobie Lukas. - informuję i szybko ulatniam się do swojej sypialni.

***

Po porannym "spotkaniu' nie wychodzę z pokoju. Biorę długi prysznic i ubieram szarą koszulkę Twenty One Pilots, którą dostałam od Alex. Szykuję farby, pędzle, a odpowiednie płótno stawiam na sztaludze. Przeglądam całą garderobę z zamiarem znalezienia koszulki, którą zawszę zakładam, aby nie ubrudzić ubrań. Jestem pewna, że uciekła z płaczem, więc eskortuję się do garderoby Wilsona. Jedna koszula mniej, lub więcej nie zrobi mu różnicy. Nie przewidziałam jednego, muszę przejść przez jego sypialnie. Otwieram jedno skrzydło drzwi mieszczących się niemal naprzeciw moich. Moim oczom ukazuje się przepiękne pomieszczenie. Jedna ściana, jak moja jest ze szkła, reszta natomiast ma odcień ciemnej szarości przeplatany z czernią. Po lewej stronie stoi łóżko pościelone granatową pościelą, zaś po prawej są drzwi do łazienki i jak sądzę do garderoby. Szybko biorę pierwszą lepszą koszule i zabieram się do pracy.
Maluję most na którym wczoraj byliśmy. Kiedy jestem w połowie do pokoju wchodzi Oliver. Podchodzi bliżej i opiera się o szklaną ścianę. 
- Zarządzam wakacje. - oświadcza a mi o mało co nie spada pędzel. 
- Słucham? - dopytuje, czy on wie jaką mamy porę roku? 
- Ty ich nie miałaś, bo byłaś w szpitalu, a ja ich nie miałem bo ty byłaś w szpitalu. - odpowiada szczerze rozbawiony. 
- Fascynujące. - mruczę pod nosem cieniując fragmenty kładki kolejowej. - To gdzie? 
- Mam domek na jeziorem, na kilka dni. - oświadcza a ja kiwam na to głową jakby mnie to w ogóle nie ruszyło. Tak naprawdę cieszę się jak cholera, bo to będą moje pierwsze w życiu wakacje. 
Ollie wychodzi z pokoju, jednak nie mija chwila, kiedy się wraca.
- To moja koszula? - pyta wskazując na nią palcem. Odwracam się do niego.
- Nie mam pojęcia o czym mówisz.

Kiedy kończę obraz i sprzątanie pokoju rozbrzmiewa dźwięk mojej komórki. Podbiegam do niej i nie patrząc na numer, odbieram.
- Słucham?
- Kath! Co tam miśka u Ciebie?! Wszystkiego najlepszego! - w słuchawce rozlega się piskliwy głos Liz. Cudownie.
- Nieźle, po co dzwonisz? - zapewne niezbyt miło brzmię. Jakoś tak jak się przyjaźniłyśmy, tak teraz nie mogę znieść jej głosu i myśli, że ta rozmowa może trwać dłużej niż trzydzieści sekund.
- No jak po co?!- obudza się. - I co wyrwałaś już kogoś?
- Liz. - nie dokończam, ponieważ mi przerywa:
- No bo wiesz, elegancik nie będzie chciał cię wiecznie utrzymywać. Chyba, że zakręcisz się w okół niego. - mam jej serdecznie dosyć.
- Liz, coś prze-rywa. Zadz-wonie do cieb-ie później. - rozłączam się nim zdąża cokolwiek powiedzieć. Tak to ten czas kiedy należy zmienić numer.

***

Pięć dni później od informacji, którą przekazał mi "elegancik", szykuję się do wyjazdu. Ze spakowaną już walizką czekam na niego przy wyjściu. Ubrałam zwykłą czarną bokserkę, ciemne rurki, flanelę w bordowo-czarną kratę i czarne nike. Wilson schodzi ze swoją walizką, ubrany w szarą koszulkę, ciemne spodnie i skórzaną kurtkę.
- Gotowa? - pyta, dość podekscytowany? 
- Już od dwudziestu minut. - odpowiadam i idę w stronę windy. 
Pięć minut później jesteśmy już w drodze, Oliver na miejscu kierowcy i o dziwo, ja na miejscu pasażera obok. Nigdy nie widziałam go za kółkiem i teraz muszę się powstrzymywać, żeby go nie zaczepiać w obawie o życie. 
- Mogę? - pytam chwytając kabel do telefonu od odtwarzacza w samochodzie. Ollie tylko zerka i kiwa głową. Podłączam urządzenie i wybieram piosenkę Twenty one pilots "Ride". Ku mojemu zdziwieniu, razem z Tylerem zaczyna śpiewać także mój kierowca. Okay, może nie nazywajmy to śpiewaniem, może raczej wyciem. Idę w jego ślady i dołączam do niego w refrenie. 
Trzeba to przyznać, Oliver Wilson brzmi jak obdzierana ze skóry kaczka. 
Puszczam całą playliste, w której znajduję się miedzy innymi: "Lane Boy" topów, "The Ballad Of Mona Lisa" Panic! At the disco, czy też kilka piosenek Imagine Dragons i wiele innych. Najzabawniejsze jest kiedy wspólnie śpiewamy "She look so perfect " 5 secend of summer. 
Nawet nie zauważam, kiedy docieramy na miejsce. Mieści się tam nieduży drewniany domek, za to dosłownie na przeciw niego jest jeziorko. Oliver bierze bagaże, a ja chwilę podziwiam widok, słońce już powoli zachodzi i na szczęście jest całkiem ciepło. Przy wodzie jest kilka drzew, a na jednym z nich wiszą dwie grube liny. Podchodzę do brzegu i łapię jedną i cofam się. Biorę rozpęd i odrywam się od ziemi kurczowo trzymając szorstką linę. Huśtam się nad wodą i z powrotem i o mało nie uderzam z impetem o drzewo gdyby nie Oliver, który w porę łapie linę nad moją głową.
- Amatorka. - mówi kiwając głową.
- Ty byś się nawet nie podciągnął. -prowokuje puszczając linę.
Wilson za to z kpiącym uśmieszkiem łapie jedną z dwóch lin.
-Sama chciałaś. - mówi pod nosem, a ja tylko biorę w dłonie linę.
W tym samym czasie odrywamy się od ziemi i kiedy wisimy nad wodą, zbyt obciążona gałąź pęka. Zdążam tylko wziąć głęboki wdech i oboje wpadamy do zimnej wody. Kiedy wypływam na powierzchnię Ollie już płynie w stronę brzegu. W tych chwilach cholernie się cieszę, że nie omijałam lekcji pływania w podstawówce.
W szybkim tempie wchodzimy do domku, jest tu przepięknie. Ściany są w jasnobeżowym kolorze. Na środku salonu stoi beżowa kanapa z dwoma fotelami do zestawu a na nich kolorowe poduszki i koc. Przed kompletem stoi stolik z jasnego drewna a pod nim duży puchaty ciemny dywan. Na przeciw znajduje się kominek. To wnętrze diametralnie różni się od tego jakie można zobaczyć w mieszkaniu w mieście, jest tu przytulnie.
Wilson rzuca na stolik zamoknięty portfel i klucze,a ja biorę swoją walizkę i ulatniam się do podobnie urządzonej łazienki. Ściągam wszystkie mokre ubrania i wrzucam je do kosza z wikliny. Zastępuje je ciepłą bluzą z kapturem "New Orleans Pelicans" i czarnymi leginsami. Plus jest taki, że przewidziałam strój w razie jakby pizgało złem. Kiedy wychodzę z łazienki Oliver jest już przebrany w czarny podkoszulek, ciemnoszarą rozpinaną bluzę i czarne spodnie od dresu. Siadam na kanapie i owijam się kocem.
- Wiesz, że to twoja wina? - pyta złośliwie. - To twojego ciężaru nie wytrzymała. - siada obok mnie z wcześniej zaparzonymi kubkami herbaty.
- Słucham?! Tylko ty się zjawiłeś i od razu się biedna załamała.
- Sądzę, że jej problemy zaczęły się w momencie kiedy ją dotknęłaś. - odgryza się rzucając mnie jedną z poduszek.- Chodź pokaże ci pokój. - oznajmia.
 Idę za nim po drewnianych schodach, zaraz po prawej stronie znajduje się mój pokój. Kiedy do niego wchodzimy widzę uderzające podobieństwo z moim starym pokojem. Oczywiście wszystko jest utrzymane w porządku i jakoś mebli się też różni.
I nie jest spalone.
Po lewej stronie w rogu stoi jednoosobowe łóżko wraz z stolikiem nocnym, obok znajduje się biurko z krzesłem na kółkach. Naprzeciw stoi szafa na ubrania i okno z widokiem na jeziorko.
- Podoba się? - pyta Ollie.
Przytakuję, ukrywając to, jak bardzo to pomieszczenie przywołuje wspomnienia.

Wieczór spędzamy na graniu w gry planszowe i piciu sporej ilości herbaty. Oliver zrobił nawet kolację i nikt nie trawił po niej do szpitala. Trzymając już prawie pusty kubek układam słowo, składający się z ostatnich moich klocków.
- Wygrałam. - informuję z dumą, podając mu kubek. Tak, kto przegra zapieprza robić herbatę.
Czysty hazard.
Będąc sama, przyglądam się ramkom ze zdjęciami. Podchodzę do nich, na jednym z nich jest nastoletni Oliver, Logan, mały Tomas i jedna dziewczynka. Jest miej więcej w wieku Toma, a może nawet młodsza. Pojawia się na jeszcze kilku fotografiach, ale tylko do momentu kiedy może mieć około piętnastu lat.
- Wyglądałem uroczo prawda? - Zaskakuje mnie tym pytaniem.
-Kto to?- nie myśląc zbyt długo pytam wskazując na dziewczynę.
-To moja siostra.- mówi jakby cała radość uszła z tym zdaniem. Odwracam się w jego stronę lekko zdziwiona.
-Nikt z was nic nie mówił, że macie jeszcze siostrę. - mówię nie dużo myśląc.
-Mieliśmy, zginęła w wypadku. - odpowiada szybko i kładzie kubki z gorącym płynem na stolik.- Dalej, gramy.
Nie ciągnąc dalej tematu siadam na swoje miejsce i rozpoczynamy kolejną rundę gier.


***

Kto się spodziewał? Przez dwa lata mnie tu nie było, teraz podejrzewam, że nie ma już Was. Rozdział napisany jakoś w połowie mojej przerwy. Zacznę pisać w momencie,kiedy będę miała dla kogo. No bo hej, kto w tym czasie nie przeszedł na wattpada? Sama bym tam  przeniosła to opowiadanie, ale trafię na hejted szybciej, niż przeniosę trzeci rozdział.
Zapraszam do komentowania i może jakieś rozwiązania? Może ten blog nie jest widmem o którym myślałam przez cały ten czas? 

sobota, 24 grudnia 2016

Rozdział Dwunasty

Dwa tygodnie po kolacji w domu Luke udajemy, jakby incydent z Adeline się nie wydarzył. Przez ten czas zaliczyłam dwa omdlenia, przy jednym był Lukas,a w drugim wylądowałam na podłodze w pokoju. Zaczęłam też chodzić z Rose na USG, chodzi na nie częściej z powodu wieku. W kolejce poznałam Alex. Jej starsza siostra jest w piątym miesiącu ciąży i jak sama przyznała wpadła ze swoim starszym o 5 lat chłopakiem. Niestety kiedy się o tym dowiedział, jakimś ogromnym cudem dostał pracę w Californii i no nie może zmarnować takiej szansy.
Faceci to dziwki.
Ogólnie zgadałyśmy się już kilka razy na mieście i tak się zaprzyjaźniłyśmy. Alex, czerwonowłosa wariatka zawsze rozśmiesza towarzystwo. Już się nie dziwię, że Juliet, śliczna blondynka nie przeżywa tak rozstania.
Od niefortunnego wieczoru z Wilsonem i jak podejrzewam, jego lubą nie rozmawiamy. Albo nie ma go w domu, albo zamykał się w sypialni, lub biurze. Ewidentnie unika mnie jak ognia.
W sobotę, czyli tydzień przed moimi urodzinami, wraz z Tomasem i Alex wybraliśmy się na zakupy. Ta dwójka się świetnie dogaduje i moją aktualną misją życiową jest zeswatanie ich razem. Wchodzimy do jednego z butików, w którym jeszcze pół roku temu nie stać mnie byłoby na wieszak. Pierwszą kreację jaką przymierzam jest fuksjowa bombka. Razem z dziewczyną wychodzimy z przymierzalni, ona włożyła jasno czerwoną opinającą sukienkę.
- Zlewa ci się z włosami. - komentuję z uśmiechem, na to kobieta dziewczyna wybucha śmiechem.
- Mówisz o tych nitkach zwisających z głowy? - przeczesuje je palcami. - Za to tobie brakuje czarodziejskiego pyłku i różdżki.
Cała nasza "trójca święta" robi jeszcze większy hałas, na co dostajemy upomnienie od ekspedientki. Prawdę mówiąc, ta dwójka wypełniła z nawiązką stratę Liz. Trudno to przyznać, bo w końcu była moją przyjaciółką. Była do czasu, kiedy nie poznała Daniela, kolesia grającego słabego rocka w małych knajpach. Liz, jak to Liz poleciała na kasę i dobry seks.
Następne propozycje to moja zielona i jej beżowa. Alex wygląda ślicznie i mimo swoich odważnych włosów, przesłodko.
- Pasuje. - komentuję spoglądając na Tomasa, który patrzy na nią, jak ja na pizze. Za to mnie obaj mierzą od góry do dołu.
- Jeszcze blond włoski i możesz grać dzwoneczka! - stwierdza Alex
- Pierdol się.
Wchodzę z powrotem do kabiny, ostatnia szansa. Jeśli nie bd pasować, idę tam w dresach i crocsach. Pokazuję się im w granatowej sukience z dopasowaną górą i lekko rozkloszowanym dołem.
- Ta jest najlepsza. - oświadcza chłopak.
- W tej chociaż nie wyglądasz jak wróżka. -dopowiada przebrana już dziewczyna.

Kiedy wchodzę do mieszkania, jest już szósta. Na kanapie w salonie zostaję Lukasa i Olivera, szczerze Wilson tak skutecznie mnie unikał, że zaczęłam zapominać jak wygląda. Luke podchodzi do mnie i przeciągając do siebie, namiętnie całuje. Czy rozmawiałam z nim już,że nie powinniśmy robić tego przy Olli'em? Nie? To chyba powinnam.
- Piłeś. - stwierdzam odrywając się do niego.
- Troszeczkę. - odpowiada, pokazując na palcach rzekomą ilość, jaką wypił. Spoglądam na Olivera, który tylko wzrusza ramionami, wyraźnie widać, że alkoholu nawet nie tknął.
-Dobrze, więc ja was zostawię. - oświadczam powoli, tak aby mój chłopak sobie to przyswoił. Biorę torebkę i torbę z zakupami i ulatniam się do sypialni.
Biorę długi gorący prysznic i z ciekawości przeglądam strony uczelni w internecie. Tak wiem, że rok już się zaczął i do września nie mam co liczyć, że przyjmą mnie tam gdzie chcę. Jednak nie chce decydować na ostatnią chwilę i ewentualnie zgłosić się na miejsce oczekujących. Po godzinie poszukiwań chwiejnym krokiem do sypialni wkracza zalany w trupa Lukas. Rzuca się na łóżko, odwracając twarz w moją stronę. Robię minę typu: "o cholerę chodzi? "
- Chce porozmawiać. - oświadcza bełkocząc. Zamykam laptopa i odkładam go na stolik nieopodal łóżka. - Jesteśmy razem, a nie chcesz się ze mną kochać. - zaczyna bez żadnych obróbek.
Parskam śmiechem i przeczesuję ręką włosy.
- Bo ja nie rozumiem, jestem w tym dobry, nawet bardzo. Dziewczyny są zadowolone. -kontynuuje.
Nie wiem czy mam być rozbawiona jego bełkotem, czy zła. Z przemyśleć wybudza mnie chłopak, który powoli się do mnie zbliża.
- Chodź się ze mną kochać. - robi minę szczeniaczka.
- Nie.- odpowiadam kategorycznie, na co ten się tylko we mnie wtula, zahaczając o części ciała o których nie powinien. - Luke. - upominam go, czując jak alkohol nieprzyjemnie wymieszał się z jego wodą kolońską.
- No szo? - pyta rozbawiony, no jakoś mi nie jest do śmiechu.
- Lukas! Ty kretynienie nie umiesz nawet dojść do łazienki?! - szybkim krokiem podchodzi do nas Oliver.
To właśnie jest jeden z nielicznych momentów, gdzie kurewsko się cieszę, że go widzę.
Mężczyzna podnosi drugiego ze mnie i bierze go pod ramię.
- Ale bro, ona chce się ze mną pieprzyć. - próbuje wyszeptać mu do ucha blondyn i to wcale nie szepcząc. - co mam teraz zrobić? - pyta błagalnym wzrokiem przyjaciela.
- Stary może nie chce, chodź zabiorę cie do domu. - informuje Wilson patrząc na mnie, ja tylko wzruszam ramionami.
- Pieprz się ze mną Kath! - żąda bełkocząc. Ollie wyprowadza Lukasa z pokoju, następnie z mieszkania. Za to ja mam ochotę zakopać się pod ziemię i zamieszkać tam z Lucyferem.

***

Nazajutrz wracam z zakupów. Tak można powiedzieć, że jak i Alex jesteśmy w pierwszym stadium uzależnienia. Idąc holem w stronę windy mija mnie ta sama blondynka co ostatnio wyskoczyła z sypialni Wilsona. Kiedy jestem już na górze, zastaje Olivera odzianego w szarą koszulkę i ciemne jeansy. Przechadza się niespokojnie ze szklanką, jak sądzę po kolorze, burbona, w drugiej dłoni trzyma telefon. Próbuję niezauważalnie przejść przez salon, niestety nie idzie mi z tym dobrze. 
- Hej. - wypala mimo wszystko łagodnie. 
- Cześć. - odpowiadam otwierając lodówkę i zabierając z niej sok.
- Co kupiłaś? - pyta spoglądając na torbę, leżącą na podłodze. Zrezygnowana odpowiadam, że to ubrania na ślub Rose. Po wypiciu szklanki zimnego napoju, schylam zbyt gwałtownie po zakupy. Czuję tępy ból w głowię, przytrzymuję się zimnej ściany, aby nie runąć na ziemię. Znikąd, w ułamku sekundy pojawia się przy mnie Ollie w idealnym momencie, stracenia przeze mnie równowagi. Czuję tylko zmniejszający się ból i silne ramiona mężczyzny okalające moje ciało. 

***

Tomas zorganizował imprezę w piątek, mimo, że moje urodziny wypadają w sobotę. Z jego założenie, że biesiada będzie trwać do białego rana. Około godziny dziewiątej jestem w połowie naszykowana, mam na sobie granatową sukienkę i czarne szpilki, dodatkowo wezmę kopertówkę, w tym samym kolorze. Włosy układam w delikatne fale i nakładam ciut mocniejszy makijaż. Kiedy kończę zegarek pokazuje dziewiątą czterdzieści siedem. Narzucam na siebie jeszcze czarną, skórzaną kurtkę i schodzę do salonu, gdzie czeka na mnie Oliver.
Jakoś pół godziny później jesteśmy już przy ogromnej sali wypełnionej ludźmi, których nawet nie znam. W lokalu panuje zaduch, a wszystko przyświeca czerwone światło, czasem zmieniające się na inny kolor. Zostawiam Wilsona a sama zajmuję się poszukaniem tego młodszego. Znajduję go na jednej z kanap stojącej między tumem tańczących ludzi. Wielkim zaskoczeniem dla mnie jest, kiedy widzę go wczepionego ustami w jakąś dziewczynę, a konkretnie w Alex. Nie chcąc im przeszkadzać, mijam kanapę, jednak Tomas mnie zauważa. 
- Katherine!- woła, przekrzykując muzykę. 
- Zaprosiłeś cały Nowy York?! - pytam zszokowana. 
- Nie! - udaje oburzonego. - Tylko pół! 
Widać, że pił... 
Do dwunastej czas spędzam z Lukiem, jak zawsze udajemy, że niezręczne chwile w ogóle nie mają miejsca. Pomiędzy czasie zaliczyłam kilka piosenek z gośćmi i nawet z Loganem się trafił. Kilka minut po północy, Tomas ogłasza z jakiej okazji jest impreza (zapewne większość nie miała zielonego pojęcia, ale pomińmy ten fakt). Oczywiście Tom prawie zalicza glebę, na stole, który traktował jako mównice. Każdy dostał tortu i dodatkową ilość alkoholu a Alex i młody Wilson dosłownie porwali mnie do tańca. 
Około trzeciej nad ranem, całkiem wyczerpana tańcami i wygłupami z przyjaciółmi i obcymi ludźmi, zaczynam szukać Lukasa. Chodzę po całej sali, ale nic. Przechodzę przez korytarz do łazienek, spoglądając na przeszklone pomieszczenie i doznaje szoku. 
Mój chłopak całujący jakąś dziewczynę.
I to nie mnie kurwa!
Wpatruje się w scenę, czekając aż ją odepchnie, wyrwie się. Jednak nic takiego się nie dzieje, gwałtownie odwracam się w stronę sali zderzając się z kimś.
- Katherine? - pyta zmartwiony moją miną Oliver. Jego wzrok kieruje się do przeszklonego pokoju i już chce coś powiedzieć, szybko go omijam i idę w stronę wyjścia.
Na zewnątrz już nie wytrzymuje, daje upust emocją. Siadam na murku i co jakiś czas przecieram policzki dłoniom wpatrując się w jeden punkt. Nagle moje ramiona zostają okryte męskim płaszczem, a obok siada jego właściciel. Po chwili milczenia informuje:
- Zrywamy się stąd.
Nie mam pojęcia czy bardziej szokuje mnie, że tu przyszedł, czy to, że Oliver Wilson używa takich słów. Spoglądam na niego, kiedy ten z pod marynarki wyciąga butelkę wódki, znacząco poruszając brwiami. Mimowolnie uśmiecham się i razem z Wilsonem ruszamy się z murku. Mężczyzna wymachując rękoma, jak paralityk wzywa taksówkę i prosi o podwózkę na nieznaną mi ulicę. Po przetransportowaniu, przechodzimy przez kilka uliczek i wchodzimy po dosyć zniszczonych, murowanych schodach.
Miejscem docelowym okazuję się biały mostek nad torami kolejowymi, nieopodal dostrzegam święcący napis "HEDYLA", więc zgaduje, że to niedaleko domu. Przechodzimy przez całą długość i siadamy bez słowa na pierwszych schodkach kładki. Wilson otwiera butelkę trunku i bierze bez problemu dwa spore łuki i podaje mi, Oczywiście się trochę krzywię.
- Ojć. - śmieje się, na co obaj wybuchamy śmiechem. Szybko opróżniamy pół zawartości butelki, kiedy Ollie odtwarza piosenkę, którą zna każdy zna. Mowa o piosence "Can't help falling in love" Elvisa Presleya, tylko w wykonaniu Twenty One Pilots. Wstaje ze schodka i wyciąga dłoń ku mnie.
- Mogę prosić? - pyta z miłym dla oka uśmiechem, bez wahania łapię rękę mężczyzny i obaj wchodzimy z powrotem na mostek. Łapie mnie w tali, a ja przerzucam mu ręce na szyi.
- Nie umiem tańczyć.- ostrzegam bruneta, na co ten wzrusza ramionami.
- Ja też nie. - blefuje, dobrze wiem jak tańczy.
Mimo wszystko udaje nam się nie przewrócić siebie nawzajem. Tak alkohol wcale nie pomaga utrzymywać równowagi. Szczerze jestem w szoku, że wielki, porządny Oliver Wilson podał nieletniej alkohol. A i jeszcze jedno, jakim cholernie niezrozumiałym do mnie cudem zdobył studyjną wersję tej piosenki. To na pewno umowa z Lucyferem, jestem tego pewna.
 Mężczyzna na rytm piosenki obraca mnie kilka razy, a ja jak to ja muszę wybuchnąć pianym śmiechem. I tak kilka razy dopóki piosenka się nie kończy a nasze twarze prawie się nie stykają. Stoimy tak przez chwilę, dopóki Oliver się ode mnie nie odrywa.
- Prawie bym zapomniał. - mówi i wkłada rękę do swojego płaszcza, który tak w ogóle nadal noszę ja i wykłada z niej małe czarne pudełeczko.  - Wszystkiego najlepszego.
Biorę prezent do ręki i otwieram wieczko, moim oczom ukazuje się srebrna bransoletka, na blaszce widnieje cytat jednej z piosenek Imagine Dragons. A konkretnie: " I'm never changing who i am", z "It's time". Swoją drogą zawsze chciałam go sobie wytatuować.
- Ollie? - obdarzam go pytającym wzrokiem, skąd on mógł wiedzieć?
- Kiedy słuchasz jej 24h na dobę, a nawet na serwetkach w kuchni to piszesz, nie trudno się domyśleć. - wyjaśnia, a ja nie wytrzymuję i rzucam mu się na szyję, na co on odwzajemnia uścisk.

____________________________________________

Welcome! Welcome! Wstyd, że dopiero teraz, ale jest! Ogólnie, jak pod każdym rozdziałem powinnam przeprosić za nieobecność, ale to chyba kwestia przyzwyczajenia. Rozdział nie jest sprawdzony, straciłam swoją betę, więc trochę lipton. Jeśli ktoś sam piszę, zna się na tym i wgl, niech się zgłosi, chętnie kogoś przyjmę na tą posadę. Za wszystkie błędy przepraszam 
Mam teraz sporo czasu, ponieważ siedzę w domu z skręconą kostką, postaram się coś napisać. 
Proponuję, żebym dawała częściej, ale krótkie rozdziały. Dajcie znać jak ten wam się podoba.
Wesołych Świąt moje robaczki!


wtorek, 5 lipca 2016

Rozdział Jedenasty

Rano wstaję dość wcześnie. W samym topie i krótkich, czarnych spodenkach schodzę na dół. Niestety mój entuzjazm na ciepłe, nieszpitalne jedzenie szybko mija. Jednak, gdy twoja ciężarna ciocia nie pracuje, nie masz czystych naczyń. Dziwny problem...
Po jakże ekscytującym sprzątaniu, wykładam talerze ze zmywarki. Kiedy już zamierzam je włożyć do górnej szafki, po pokoju rozlega się huk. Naczynia z hałasem, lądują na podłodze, roztrzaskując się na kawałki.
- Kurwa! - krzyczę do siebie i zaczynam zbierać białe kawałki szkła. A co przez to wszystko?! Wilson postanowił sobie zrobić konkurs trzaskania drzwiami...
Wygrał.
Ignorując go, sprzątam kuchnię, kiedy mężczyzna rzuca telefon na kanapę i szybkim krokiem podchodzi. Schyla się, by mi pomóc.
- Zostaw to - warczę w jego kierunku. W sumie po co? On przecież tylko robił sobie pieprzony koncert...
Oliver nie odpuszcza, ale gdy zamierza wziąć odłamek, skutecznie mu to uniemożliwiam, przesuwając się. Słychać tylko jak wzdycha z rezygnacją. Wyciągam rękę po następny odłamek, kiedy raptownie czuję silne ręce okalające moją talię i podnoszące mnie do góry.
- Co do ku...- nie dokańczam, za to ląduję na jednym ze stołków barowych.
- Wyrażaj się - ostrzega chłodnym tonem i zaczyna zbierać cały bałagan z kuchni. Szczerze? Śmiesznie się ogląda młodego właściciela jednych z największych firm, w garniaku, sprzątającego swoją luksusową kuchnię.

***
Popołudniem zostaje sama w domu, nudzi mi się tak bardzo, że perspektywa wypucowania całego piętra jest dla mnie atrakcyjna. Moim wybawieniem staje się dźwięk sms-a.

Czy moja dziewczyna jest teraz bardzo zajęta? ;) :* 

Po przebiegnięciu trzech kółek ze szczęścia po sypialni, spokojnie wracam i zabieram aparat. O mój Boże, "dziewczyna". Jak to cudownie brzmi! Lukas nazwał mnie swoją dziewczyną! Ok Davis, opanuj się, nie może być widać, że ci zależy. 

Dla cb zawsze wolna :*

To głupie. Wymieniamy się jeszcze kilkoma wiadomościami i ustalamy, że Luke przyjdzie tutaj za pół godziny. Chwilę tkwię na pościeli, do czasu kiedy uświadamiam sobie jak wyglądam. Startuję do łazienki, przy okazji potykając się o każde z możliwych mebli. Rozczesuję włosy i robię szybki makijaż, przeskakuję do garderoby. Piżamę zamieniam na leginsy, czarny top i szary, luźny, wełniany sweter. Gdy tylko siadam z wytchnieniem na łóżko, słychać z dołu dźwięk otwierającej się windy. Chwilę później, Luke staje w progu sypialni, jak zawsze odziany w skórzaną kurtkę, szarą koszulkę z 3 guzikami u góry i standardowe ciemne spodnie.
- I jest moja ukochana!
Podchodzi wpijając swoje usta w moje, a ja zmieszana dopiero po sekundzie odwzajemniam pocałunek. Przez następną godzinę leżymy na łóżku, rozmawiając w sumie... o niczym, po czym zaczyna nam się śmiertelnie nudzić. W końcu decydujemy się na jakąś komedię romantyczną, ale banał. Początek filmu jak zawsze nudny, dalsza część też nie lepsza, typowy schemat, a wykonanie denne...
Kiedy już pod koniec rozpoczęła się WIELKA miłość i bohaterowie oddali się upojnym chwilom, ręka Luke'a ląduje na moim udzie. Próbuję zbagatelizować ten fakt i oglądam film dalej, do czasu kiedy przy scenie zapieczętowania ich miłości, poprzez przysięgę małżeńską, ta dłoń przesuwa się ku górze. Dodatkowo jego usta zahaczają o moje ucho i brną aż do obojczyka. Ręka sięga coraz wyżej, w tym momencie nie wytrzymuję i strącam jego dłoń.
- Lukas- upominam go.
Chłopak oddala się ode mnie z miną, jakbym wyrwała się z kosmosu.
- Przecież nie ma Ollie'go - mówi zdziwiony. Tak, bo od tego to zależy... Ponownie próbuje mnie pocałować, trzymając rękę na biodrze.
- Luke, nie. Nie chcę. Jeszcze nie.
Po chwili odpuszcza i zmieszany próbuje zmienić jak najszybciej temat.
- Emm.. moi rodzice organizują kolację rodzinną, chciałabyś iść ze mną? W sobotę.
Czy on to robi tylko, żebyśmy zapomnieli, co się stało chwilę temu?
Przyjmuję propozycję, a chwilę później, do pokoju wchodzi Wilson. Świetnie! Jeszcze jego tu brakowało!

***

Powinnam szykować się na jakąś kolację, w wybitnej restauracji... Zamiast tego, leżę na łóżku, odziana w leginsy i sweter oversize w pięknym odcieniu butelkowej zieleni. Czas dodatkowo umilają mi nowe świeczki z yankee candle "soft blanket" i ich zapach wypełniający cały pokój, łazienkę i zapewne korytarz. Tak jest do momentu kiedy słychać krzyki Olivera dochodzące z dołu. Powolnym krokiem schodzę do salonu, gdzie już na mnie czeka, w jak zwykle idealnie dobranym garniturze w czarnym kolorze. Jakim cudem temu człowiekowi pasuje większość ubrań? 
Widuję go czasem w luźniejszych strojach, ale to tylko jeśli pracuje w domu. Nieważne... 
Mężczyzna mierzy mnie wzrokiem od stóp do czubka głowy z wyraźnym niesmakiem. 
- Miałaś być gotowa do wyjścia, masz 10 minut - informuje i kieruje się w stronę swojego gabinetu. 
- A nie możemy zamówić pizzy? - pytam  robiąc dzióbek, łapiąc się kurczowo balustrady, Wilson przystaje na moment, a później odwraca się w moją stronę. 
- Nie ma mowy - odpowiada stanowczo. Chce powiedzieć coś jeszcze, lecz mu przerywam. 
- Oj czyżby sztywniacy mieli prawny zakaz jedzenia tak prostych, pospolitych dań? Ollie, nie umrzesz od tego. 
Na te słowa tylko lekko mruży oczy, na co się delikatnie uśmiecham.
Godzinę później w całym mieszkaniu można czuć przepiękny zapach mojej ulubionej pizzy pepperoni z podwójnym serem. Kiedy tylko pudełko z zawartością ląduję na stoliku kawowym w salonie, szybko biorę jeden kawałek w dłonie. 
- Może jakiś talerz, sztućce, albo coś? - pyta siadając na kanapie. 
- Czy ty kiedykolwiek żyłeś? - pytam z udawaną odrazą, obaj wybuchamy śmiechem. Wilson chwilę później, sam bierze kawałek w taki sam sposób, jak ja.
- Kiedyś- mamrocze. W tej chwili jedyne, o co mogę go prosić, to żeby nigdy nie robił takiej miny zbitego psa, no i o ketchup do pizzy. Rzucam go poduszką, żeby się rozchmurzył, co mi nie wychodzi, bo łapie ją w locie i uderza nią o moje ramię. Efekt? Moja pizza ląduje na podłodze. O nie! Tak nie będzie!
Wręcz rzucam się na Wilsona z drugą poduszką, niestety głupia biologia stwierdziła: "a co tam, faceci mają być silniejsi od dziewczyn, żeby lepiej łupali drewno" a to suka... Ostatecznie przez przepychanki obaj lądujemy na dywanie, gdzie oczywiście on ma wygodniej - znajduje się na mnie. Kiedy w końcu wstaje, idę do kuchni po napoje. Odkładając je na stolik, zaczyna mi się kręcić w głowie.
- Kath, wszystko okay? - pyta. Kiwam głową. Oliver staje i doprowadza mnie na kanapę, następnie siada obok mnie,
Chwila niezręcznej ciszy, którą na szczęście przerywa Wilson.
- Jak ci się układa z Lukiem?
- A czemu miałoby się układać?- pytam, jakbym nie wiedziała, co ma na myśli.
- Kath, on jest moim przyjacielem. Dama definicja mówi, żebym wiedział kogo ma na oku -śmieje się.
Szkoda, że mi nie jest przez to do śmiechu. W sumie nawet nie wiem, czemu nie chcę, żeby o tym wiedział. Sytuację ratuję dźwięk mojego telefonu. Przeglądam wiadomość jaką dostałam.
- Pan adorator? - pyta wyraźnie rozbawiony, ruszając zabawnie brwiami.
- Rose - informuję odkładając aparat na stolik. - Pyta, czy pójdę z nią na jutrzejsze przymiarki. - Zabieram kawałek jedzenia. - Mam nadzieje, że są jakieś ładne suknie dla ciężarnych.
- Lubisz Jonathana? - zagaduje, nieco poważniejąc. Wzruszam ramionami. Szaleć za nim, to nie szaleję. Ale hej! Przemycał dla mnie słodycze do szpitala, za to trzeba mieć szacunek.
Po zjedzeniu połowy dużej pizzy i krótkiej pogadance, biorę szybki prysznic i kładę do łóżka. Zasypiam rozmawiając z Lukasem przez telefon.

***

W sobotę rano wybieramy się wraz z Rose do jednego z salonów sukni ślubnych. Towarzyszy nam jeszcze jej przyjaciółka - Hope. Z krótkiej rozmowy z nią, dowiedziałam się, że pochodzi z Londynu i jest szczęściarą, iż ma takie imię. Kiedy weszłyśmy do salony przywitała nas młoda kobieta, u boku jakiegoś wystrojonego mężczyzny w średnim wieku. Bardzo podekscytowani (a szczególnie on), że mogą obsługiwać damę "w stanie błogosławionym" i od razu wzięli się za wybieranie sukni. Ja i Hope za to siadamy na białej skórzanej kanapie. Teraz mam dopiero czas przyjrzeć się pomieszczeniu. Zdecydowana większość jest w kolorze białym - ściany, meble, wieszaki z białymi i kremowymi sukniami. Osobiście wątpię, że z pensji jaką dostaje Rose, będąc sprzątaczką, mogłaby nawet kupić tu wieszak, a zawód Jonathana też nie jest wymarzony. Dobitny dowód na to dostaje kiedy spoglądam na jedną z metek sukni, która wisi nieopodal nas. To jakiś czterokrotny budżet jaki miałam, żeby zadbać o dom, zapłacić rachunki oraz nakarmić siebie i rodziców. Nie zdążam ochłonąć po zobaczeniu tylu cyferek, kiedy z przymierzalni w ogromnej balowej sukni ze złotymi wstawkami i tiulem wychodzi ciotka.
- Wygląda to... - zaczęła delikatnie przyjaciółka ciotki, kiedy ja za nią dokończyłam.
- Jakbyś miała zaraz urodzić trojaczki - oznajmiam lustrując ją.
- Nie czuję się w niej najlepiej - dopowiedziała przyszła panna młoda i skierowała się z powrotem do przymierzalni.
Po dwóch następnych sukniach: po mega obcisłej kiecce oznajmia, iż nie ma mowy, żeby taką włożyła, bo urodzi za wcześnie... druga jest bardziej, no nie wiem, jak dla emerytki i we trzy od razy ją dyskwalifikujemy. Ciocia tym razem wyszła w pięknej, puszczonej sukni. Górę ma pokrytą koronką i kilkoma kryształkami, za to spódnica gładka i lekko rozszerzająca się ku dołowi. Wygląda pięknie.
- I jak? - pyta z nadzieją, wygładzając kreacje.
- Idealnie - mówimy jednocześnie z Hope i wybuchamy śmiechem z naszej synchronizacji.

Dwie godziny później wpadam do swojej łazienki i biorę szybki prysznic. Ubieram krótką, bordową, rozkloszowaną sukienkę i czarne szpilki, po czym nakładam lekki makijaż Spoglądam na zegarek. Okay, za około 10 minut powinien przyjechać Luke. Zdążam włożyć telefon i portfel do małej torebki, kiedy w sypialni słychać pukanie, a chłopak stoi już w progu. Podchodzę do niego i wita mnie szybkim całusem.
Po pół godzinnej drodze, jesteśmy już po domem Parkerów, a w zasadzie rezydencją. Chłopak wychodzi z samochodu, a następnie otwiera drzwi po mojej stronie. Po wejściu do budynku witają nas matka, ojciec i niezbyt przyjemna siostra chłopaka - Adeline. Cała kolacja mija naprawdę miło, do czasu kiedy temat zszedł na rodzinę.
- Katherine, a twoi rodzice czym się zajmują? - zapytała matka chłopaka uprzejmie, mimo tego brzmi formalnie. Zatrzymuję rękę trzymającą sztuciec w połowie drogi do ust i kieruję ją z powrotem w stronę talerza.
- Yym, moi rodzice nie żyją - odpowiadam zmieszana. Kobieta wymienia spojrzenia z mężem.
- Bardzo nam przykro - kieruje te słowa ojciec Lukasa. - Mieszkasz sama?
Kurwa.
- Mieszka u Oliverem - mówi szybko Luke.
- Jemu brakuje kasy, że dobierasz się do mojego brata? - odzywa się Adeline, a ja niemal zachłysnęłabym się powietrzem. A to ździra...
- Adeline!- upomina ją matka.
- No co? Wystarczy na nią spojrzeć, żeby domyślić się, że ani Ollie, ani Luke nie są z jej półki. Pewnie bzyka się z nimi na zmianę, nie obrażając ich gustu, ani zwyczajów, ale dzięki temu sobie dorabia. W ogóle moim zdaniem...
- Przepraszam na chwilę - przerywam jej, szybko kieruję się do małej, przytulnej łazienki znajdującej się na parterze. Po drodze powtarzając sobie: "zachowaj się jak dama, zachowaj się jak dama", oby wyszło. Przemywam twarz zimną wodą, modląc się, aby mój makijaż wytrzymał.Chwała twórcom wodoodpornych tuszów do rzęs! Po jakiś trzech minutach słyszę pukanie do drzwi, to Luke.
- Kath, chodź do nas, Ad poszła - po jego słowach wychodzę.
Niestety zrobiło się bardzo sztywno i każdy uważał na to, co powie. Dlatego właśnie, szybko poprosiłam chłopaka, aby odwiózł mnie do domu.
Wchodząc do mieszkania, w salonie zostawiam moje szpilki i szybkim krokiem podchodzę do lodówki. Tak wiem, że jadłam, ale tak jak to robią bogaci ludzie Ich porcja zostawia wiele do życzenia, dlatego biorę kawałek wczorajszej pizzy i kieruję się do swojej sypialni. Gdy jestem w połowie schodów, słyszę, że z sypialni Olivera dochodzą jakieś stłumione przez zamknięte drzwi krzyki. Ignorując to, nadgryzam kawałek pizzy i pokonuję resztę schodów. Raptownie drzwi od pokoju Wilsona otwierają się i ku mojemu zaskoczeniu, wychodzi z niego wysoka blondynka, wyraźnie wściekła jak osa. Zatrzymuję się i odprowadzam kobietę wzrokiem aż do schodów, kiedy kilka chwil później wychodzi z tego samego pomieszczenia Oliver. Nadal przeżuwając mój kawałek, odwracam się do niego Jak się okazuje, jest odziany tylko w czarne jeansy. Obaj wpatrujemy się w siebie, tylko ja chyba z większy spokojem, bo on wygląda jakby zobaczył ducha, wznoszę ręce w geście obronnym i wchodzę do swojej sypialni, zamykając za sobą drzwi.

___________________________________________

Witam wszystkich ludków, którzy jeszcze czekają na rozdziały i przy tym mnie nie nienawidzą. Plany były takie, aby notka pojawiła się zdecydowanie wcześniej (jak zawsze moje plany idą się je***). No więc tak: mamy wakacje ( tak wiem, jestem spostrzegawcza ) a to znaczy, że będę miała częściej czas na pisanie.
Piszcie co sądzicie o rodz. i nie ukrywam, że kiedy jestem w trakcie pisania i mam totalny brak "weny" a wy piszecie komy to na prawdę pomaga, a chęć i pomysły wracają. 
Dziękuję za uwagę, do następnego...

poniedziałek, 28 marca 2016

Rozdział Dziesiąty

Wczorajszy dzień, po wydarzeniu z Lukasem, uważam za całkowicie udany. Lukas był ze mną do drugiej w nocy. Po wstaniu i zjedzeniu, jakże pysznego szpitalnego śniadania, ubieram się w szarą bluzę, czarne leginsy i rozczesuję włosy. Wychodzę na główny hol oddziału. Niewiarygodne ile dzieci zaczyna zabawę o dziewiątej rano. W specjalnie wyznaczonym miejscu, dzieciaki układają klocki, rysują i przeprowadzają wojnę plastikowymi żołnierzykami. Niektóre z butlą tlenu przy sobie, a inne z gipsem na nóżce. Siadam na skórzanej, jasnej kanapie nieopodal wyznaczonej sekcji i przypatruję się ich zabawię. Raptownie podbiega do mnie blond włosa dziewczynka, z butelką baniek mydlanych w ręku.
- Bańki! - krzyczy do mnie, wyciągając swoją rączkę z zawartością.
- Chcesz bańki? - pytam, biorąc buteleczkę.
Dziewczynka po chwili zawahania kiwa głową. Kiedy robię pierwsze bańki, ta zaczyna jak najszybciej je łapać.
- Jeszcze!- prosi.
Po dziesięciu minutach ciągłej bieganiny siada obok mnie. Uśmiechając się, zaczyna gładzić moje włosy.
- Długie - oświadcza swoim słodkim głosikiem. Nie zdążam nic powiedzieć, bo na holu rozchodzi się krzyk.
- Olivia!
Podchodzi do nas, jak sądzę jej mama. Bierze córkę na ręce.
- Gdzieś ty była? - przytula ją. A później patrzy na mnie. - Dziękuję, że się nią zajęłaś.
Nic nie odpowiadam, ponieważ kobieta odchodzi. Mi za to zostały bańki, więc czemu nie skorzystać? Niczym dziecko, zaczynam puszczać bańki. Te które dolatują, pękają, pod wpływem dotyku dzieci. Na drugim końcu kanapy siada Oliver, odziany jak zawsze w idealnie dopasowany garnitur.
- Katherine Davis, dziewczyna, która cofnęła się w rozwoju - komunikuje z uśmiechem.
Mimowolnie wybucham śmiechem.
- Co ty tu w ogóle robisz? - pytam, nadal ogarnięta śmiechem.
- Nie było cię w pokoju - odpowiada, wyrywając mi butelkę z płynem z dłoni. - Więc cię szukałem - puszcza pierwszą bańkę.
Wygląda przy tym tak beztrosko, wpatruję się w niego, jak w obrazek. Do momentu kiedy, on odwraca się w moją stronę.
- Co? - pyta zdziwiony. Momentalnie kręcę głową.
- I ty mówisz, że to ja się cofam w rozwoju - patrzę jak bańka powoli spada ku dołowi, rozbijając się w końcu o podłogę. Wyrywam mu buteleczkę, z płynem.
- Chciałbym, żeby tak było zawsze - wyrzuca, tym razem ciut poważniej.
Szczerze, to zadziwia mnie to. Może dlatego, że nie wiem o co dokładnie chodzi?
- Czyli jak? -  dopytuję obojętnie.
Wilson poprawia się na kanapie, jakby zastanawiał się, czy coś powiedzieć. Kiedy w końcu zaczyna:
- Bo widzisz, nie kłócimy się. Czy tak nie jest lepiej?
Jestem w większym, niż cały Nowy Jork szoku. Czy on to naprawdę powiedział?
- To, to się nie kłóćmy - dukam. Wstaję i idę w stronę pokoju. Słyszę, że on rusza za mną. Idę, wyjątkowo wypełnionym korytarzem. Kiedy już w nim jestem siadam na łóżko, a Ollie na krześle obok.
- Wiesz, że z tobą nie da się nie kłócić? - pyta z jednej strony rozbawiony, a z drugiej poirytowany.
Robię minę w stylu: "O co ci do cholery chodzi? "
- Jesteś strasznie arogancka, denerwująca i nieposłuszna - wyjaśnia.
- I nie jestem jeszcze godna, aby decydować kto zostanie prezydentem naszego kraju - dokańczam dokuczliwie. Boże, jak zaleciało naszą pierwszą "rozmową". - Za to ty jesteś zblazowany, uporczywy i sztywny! - wow, ile trudnych słów.
Wilson mruży oczy.
- Sztywny? - powtarza z lekkim niedowierzaniem.
- Tak! Jesteś sztywny! - wykrzykuję. - Jesteś moją niańką - dopowiadam.
Kiedy to słyszy, robi minę, z której po prostu nie mogę. Obaj wybuchamy śmiechem.
- Okay, muszę już iść - oświadcza.
- O nie! Moja niania mnie opuszcza! - udaję dziecko, kiedy Oliver wychodzi z pokoju.

***

Do popołudnia siedzę w łóżku, nadrabiając, jakże ciekawe filmy na you tube. Niczym grom z jasnego nieba, wkracza do pokoju Tomas. 
- Witam moją ulubioną koleżankę, która z powodu strasznego wydarzenia, zamieszkała u mojego starszego braciszka - wypowiada te słowa z szybkością światła.
- Hej - odpowiadam trochę zachrypnięta.
- Liczyłem na większy entuzjazm - śmieje się. - Mniejsza, mam nadzieję, że wiesz co jest za ponad miesiąc?
Zastanawiam się chwilę, najwidoczniej mój mózg też się odzwyczaił od funkcjonowania. Tomas w międzyczasie ściąga swoją bordową bluzę osłaniając czarny t-shirt w serek. Zarzuca ją przez oparcie krzesła.
- Moje urodziny? - nie wiem, czy o to mu chodzi.
- Tak! - wykrzykuje z rękami w górze. - Masz plusa!
No bardzo dziękuję.... Obaj wybuchamy śmiechem.
15 minut później wychodzimy się przejść na duży hol. Siadamy na, już odwiedzonej dziś kanapie.
- Jak ci się tu mieszka? - pyta niepewnie rozkładając się na siedzeniu. - Lepiej tu, czy w Nowym Orleanie?
Co to w ogóle za pytanie? Z jednej strony popaprany dom, rodzice i zaliczony najgorszy dzień w moim życiu. A druga strona to poukładany Nowy Jork z równie popapranymi zasadami i szczęśliwą rodzinką Wilsonów.
- Na serio, nie mam pojęcia - odpowiadam cicho, wspominając ten cholerny dzień,.
- Tam nie trafiłaś do szpitala - żartuje, przeciągając się.
Mimowolnie wybucham śmiechem. Mimo, że w połowie moich "wypadków", nie zwiedzałam pogotowia. Oczywiście zdarzyło się, bo to jakieś złamanie, albo wysyłanie ze szkoły, kiedy nie polubiłyśmy się z jaką dziewczyną.
Tomas patrzy na mnie jak na wariatkę.
- Nie pytaj - oświadczam, szybko wstając, żeby iść do pokoju. Zaczyna kręcić mi się w głowie, opieram się o kanapę. Chłopak momentalnie wstaje i kładzie mi rękę na ramieniu, kiedy ja nie umiem się trzymać na nogach. Słyszę, tylko ściszony głos Tomasa:
- Ollie!
Kiedy już mam osunąć się na ziemię. Przed roztrzaskaniem się o posadzkę ochraniają mnie silne ręce zaciskające się na mojej talii. Przed oczami robi mi się czarno, odpływam.

***

- Tak, tak, zajmij się tym jak najszybciej. 
Otwieram oczy, i  na wprost siebie widzę Olivera rozmawiającego przez telefon. Jak tylko próbuję się podciągnąć na łóżku, uświadamiam sobie jak cierpi moja głowa. Ollie w tym czasie kończy rozmowę i szybkim krokiem podchodzi do łóżka. 
- Jak się czujesz? - pyta, zajmując miejsce na krześle. 
- Okay - odpowiadam ochrypłym głosem, patrząc na okno. Za dworze jest już szaro. - Ile spałam?
- Cały dzień. - oświadcza poprawiając, swoją idealnie dopasowaną marynarkę.
Super, po prostu świetnie, straciłam cały dzień. Czy światu nie starcza, że straciłam trzy miesiące?
O cholera! A co z Liz?!
- Co jest? Źle się czujesz? - zmartwił się Wilson,
Kręcę głową, kurwa przecież ja ją tam zostawiłam.
-Liz - szepczę. Nawet do niej nie zadzwoniłam.
-To ta twoja przyjaciółka, tak? - pyta, na co tylko kiwam głową. - Spokojnie, wszystko z nią okay. Dzwoniła do ciebie na komórkę, dzień po wypadku.
Biorę głęboki oddech, ulżyło mi. Na serio jestem chujową przyjaciółką.
- Muszę do niej zadzwonić - mówię, bardziej do siebie, niż do niego.
Poprawiam się na łóżku, chcę zabrać telefon z szafki. Niestety Sztywny bierze go pierwszy.
- Później, teraz odpoczywaj - chowa aparat do kieszeni, - Idę po kawę, chcesz coś? - pyta,  wstając. Kręcę głową, próbując powstrzymać chęć mordu. Właśnie w takich chwilach go nienawidzę. Kiedy tylko wychodzi, zwlekam się z łóżka i przechadzam się przez korytarz.
- Twoja ostatnia wycieczka nie skończyła się dobrze, skarbie - słyszę, dobrze mi znany głos. Odwracam się i od razu "rzucam" się do uścisku, uważając na sześciomiesięczny brzuch ciążowy.
- Już tak nie przesadzaj - żartuję.
Rose, ubrała się w granatową, idealnie podkreślającą brzuszek sukienkę i szary, wełniany, rozpinamy sweter. Dodatkowo czarne botki i włosy związane w luźny kok.
- Ładnie wyglądasz - stwierdzam. Serio! Nie wygląda na swój wiek.
Na twarzy cioci pojawia się wielki uśmiech. Wygładza niesforne kosmyki.
- Dziękuję. - Bierze głęboki oddech. - Byłam dzisiaj oglądać suknie ślubne.
Wytrzeszczam oczy. Nie wiem w co bardziej nie wierzyć. W to, że nic mi nie powiedziała o ślubie, czy w to, że nie zabrała mnie na przymiarkę sukni?
- Suknie - powtarzam, nie dowierzając w to. - Planujecie ślub?
Tak jakby to nie było oczywiste, co nie? Rose przestaje z nogi na nogę, tak jakby się zastanawia, czy mi powiedzieć. Przecież jestem zaproszona, prawda?
- Za ponad miesiąc. - wypala nagle.
Zaraz, zaraz, czyli gdybym się nie obudziła, to byś się chajtnęli beze mnie ?
- Już? - pytam. Rose na to tylko potakuję i oznajmia, że musi już iść.
Staję tak teraz jak słup, na środku korytarza. Do momentu, kiedy podchodzi do mnie Oliver. Trzyma w dłoni kubek kawy.
- Ducha zobaczyłaś? - śmieje się, z tym swoim głupim uśmieszkiem.
- Ciotka się chajta.
Wilson prycha śmiechem i idzie do pokoju. Ruszam za nim, w międzyczasie on już rozsiadł się na krześle.
- Wiedziałeś prawda?
- Oczywiście, że tak - upija łyk napoju. - Jestem świadkiem - oznajmia, z dumą. - Ty, za to druhną.
Że co?
- Cudownie, a czemu Rose mi wcześniej tego nie powiedziała? - pytam wyraźnie poirytowana.
Wilson wzdryga ramionami, co irytuje mnie jeszcze bardziej.
- Tak,czy inaczej - wstaje - będziesz musiała to zrobić. Teraz muszę już iść, dasz sobie radę? - wydaje się zbyt zatroskany. Kiwam na to głową, a Ollie wychodzi z pokoju. Rzucam się na łóżko i chwytam telefon, który zostawił tutaj Oliver. Szybko wykręcam numer do Liz. Odbiera po trzecim sygnale.
- Halo? - jest wyraźnie zaspana.
- Hej, to ja - tak jakby po "ja" od razu wiedziała kto to, bardzo mądrze...
- Kath? O kurwa, wróciłaś do egzystowania na tym popieprzonym świecie? - rozbudziła się, tak miała zawsze. - I jak tam poderwałaś jakiegoś seksownego Nowojorczyka?
No błagam, cała ona. Nieważne, jak i gdzie by się znajdowała jej priorytetem jest wyrywanie kolesi.
- Tsssa, tylko o tym marzyłam - śmieje się. - Wiesz, teraz mam takie perspektywy, ze szpitalnego łóżka.
- Dobrałaś się do tego bogatego kolesia, w końcu dał ci sypialnie. Wykorzystałaś, już jego pokój?
Na to całkiem opada mi szczena.
- Liz! - besztam ją, czasem zachowuję się jak głupia dziwka.
- Oj no już dobra święta cnotko, nawet swojemu ex nie dałaś - śmieje się.
Hm "cnotka" to słowo siedzi mi w głowie, a do oczu napływają łzy.
- Muszę kończyć Liz, zadzwonię potem - nie czekając na odpowiedź rozłączam się, rzucam aparat na białą, szpitalną pościel. Momentalnie moje policzki pokrywają się łzami, a ja jak taka kretynka zaczynam szlochać. Jakbym nie mogła się już przyzwyczaić, że czasu już nie cofnę.

***

Dzisiaj zwlekam się z jakże królewskiego łoża szpitalnego dość późno. Dopiero o jedenastej powracam do życia, kiedy do sali wchodzi Lukas. 
- Hej piękna - mówi, z uśmiecham, pokazując swoje śnieżnobiałe zęby. 
- Cześć - poprawiam się do pozycji siedzącej. 
Luk zdejmuje kurtkę i rzuca ją na oparcie krzesła, na którym później siada. Na sobie ma tylko szarą koszulkę, czarne spodnie i ciężkie buty. Przeczesuje swoje idealnie ułożone włosy. Opiera się o łóżko.
- Jak tam, mała? - pyta swoim uwodzicielskim głosem. O tak, gdybym teraz stała, na pewno bym upadła od zwiotczonych kolan. 
- Lepiej, niż dobrze - kłamię, mając w głowie wczorajszą rozmowę z Liz.
Lukas nie odpowiadając zbliża się do mnie powoli. Niebezpiecznie blisko!
Nasze usta się spotykają, a po moim ciele przechodzi przyjemne ciepło. Chłopak kontynuuje, do momentu, kiedy przerywa  nam chrząkanie.
CZEMU?!
Odsuwam się od Parkera i spoglądając w stronę drzwi, mam wrażenie, że zaraz dostanę palpitacji serca.
SERIO!
Wilson stoi, wyjątkowo nie w garniturze. Ma na sobie ciemną bluzkę z czterema guzikami przy dekolcie, z czego jeden rozpięty. Do tego czarne spodnie i ciężkie buty. Jest mu tak... lepiej.
-Przeszkadzam? - pyta wyraźnie poirytowany.
Zamykam oczy, mając nadzieję, że kiedy je otworzę okaże się to wszystko snem. Może nie pocałunek, ale to później. Otwierając je, niestety przeżywam zawód. To ja już wolę leżeć trzy miesiące w śpiączce.
- Nie, no co ty stary - próbuje wybrnąć z tej beznadziejnej sytuacji chłopak.
Niestety wiem, że to wszystko na marne...
Blondyn wstaje zakładając ciemną skórę.
-Muszę lecieć - oświadcza, zbliżając się do wyjścia puszcza mi oczko. Wymijając Wilsona kiwa mu głową, biznesmen za to go ignoruje. Kiedy zostajemy już sami, Wilson zajmuję leniwie miejsce, które przed sekundą opuścił Lukas. Między nami panuję niezręczna cisza. Zabójcza cisza, tym bardziej, że on się tylko patrzy!
- Nie rób tego - mówię cicho, wręcz szepczę.
Oliver marszczy brwi.
- Czego? - pyta, równie cicho.
Serio, nienawidzę takiej sytuacji, gdzie nikt nic nie mówi. Jak na mnie nikt nie krzyczy (co jest plusem), tylko siedzi i nic nie mówi (co jest jebanym minusem) .
- Jezu! Mów coś, opierdol mnie! Powiedz cokolwiek! - niepotrzebnie podnoszę głos. On jednak zachowuje stoicki spokój.
- A co mam ci powiedzieć? - nachyla się opierając łokcie o swoje kolana. - Po prostu to nie jest chłopak dla ciebie odpowiedni - Auć! - Dla jakiejkolwiek dziewczyny nie jest.
Robię minę w stylu: "o czym ty do cholery pieprzysz?". Wilson dobrze ją interpretuje.
- Lepiej się z nim nie wiąż - klepie mnie po ramieniu, wstając i wychodzi z sali. Opadam na poduszkę, mam dość.
Nie wiem co o tym myśleć.

***
Dwa tygodnie później, do wyniku doliczam cztery bliskie spotkania z podłogą. Między mną, a Lukasem jest coraz lepiej, wpada praktycznie codziennie do mnie. Oliver za to, nie rozmawia ze mną, praktycznie wcale (oczywiście od dnia kiedy zobaczył mnie z Lukiem).
Chowając ostatnie rzeczy do walizki usłyszę, dobre znany baryton.
- Mam już wypis. Gotowa?
Zapinam torbę i odwracam się na pięcie.
- Gotowa!
Oliver kiwa głową, zabiera ode mnie bagaż. Razem kierujemy się w stronę wyjścia ze szpitala. Jeszcze godzinę temu, musiałam przetrwać wykład. "Omijać jakiekolwiek używki, stosować zdrową dietę. Najlepiej omijać stresujące sytuacje.". Dodatkowo zostałam "ostrzeżona", że mogą pojawiać się krwotoki z nosa i omdlenia. Super, prawda? Szczerzę, nienawidzę tego miejsca! Wolę siedzieć w domu z Wilsonem.
Wychodzimy z placówki, moją twarz owiewa zimne powietrze. Jak dobrze wyjść w końcu z tego pierdolnika.
Wchodząc do apartamentu, czuję... ulgę? Naprawdę dobrze tu być. Wchodzę w głąb salonu i doznaję małego szoku. Na sztaludze, na której cały czas postawiony był obraz. W tej chwili zastępuję go mój, mojego domu w Nowym Orleanie. Podchodzę bliżej, nawet nie pamiętam kiedy go namalowałam.
- Potrzebowałem zmiany - wyjaśnia. Szybko się do niego odwracam.
- Zmiany? - pytam zaszokowana. Wilson kiwa na to głową i pochodzi bliżej.
Czuć przy tym jego perfumy .
- Jeśli chcesz mogę ci go zwrócić - brzmi nieco, formalnie?
Kręcę momentalnie głowa, podoba mi się tu on.
- Jeśli ci się podoba, zatrzymaj go - proponuję. Oliver zbliża się jeszcze bardziej. Nie mam pojęcia jak mam zareagować.
- Dziękuję - szepcze.

________________________________________________________________

Witam was wszystkich, po niesamowicie długiej przerwie. Niestety brak weny i czasu robi swoje. Chcę wam życzyć wesołych świąt ze słonecznej Pragi. 
Nie będę wam pisać, że postaram się napisać jak najszybciej. Ponieważ, zawsze wychodzi, jak wychodzi... 
Piszcie opnie w kom, to serio daje kopa do pisania XD
Pozdrawiam i do następnego. 

sobota, 9 stycznia 2016

Rozdział Dziewiąty

- Lukas - powtarzam, ale nie reaguje.
Podnoszę powoli rękę i dotykam jego przedramienia. Chłopak momentalnie odskakuje, prawie spadając z siedzenia. Zrywa z siebie słuchawki i wpatruje się we mnie.
- Hej - szepczę.
- Katherine - wpatruje się we mnie przerażony. - O mój Boże, obudziłaś się.
Ostrożnie mnie tuli, odziany standardowo w t-shirt i skórzaną kurtkę.
- Zawołam lekarza - oświadcza przejęty.
- Nie, poczekaj chwilę - nie jestem w stanie wydobyć z siebie normalnego dźwięku. Tylko cichy, zachrypnięty szept.
- Kath, nie powinnaś się jeszcze obudzić - stwierdza, starając się, aby zabrzmiało to jak najbardziej łagodnie.
Czy ja powinnam się za takie coś obrazić?
- Też się cieszę, że cię widzę - uśmiecham się.
Sama nie wiem czemu jestem taka słaba, no bo w sumie spałam. Luke nie zdąża odpowiedzieć, bo do pokoju ktoś wchodzi. Ledwie odwracam głowę, żeby zobaczyć kto to. Stoi w bezruchu, wpatrując się we mnie.
- Oliver - pierwszy raz się cieszę, że go widzę. W ogóle się cieszę, że kogokolwiek widzę.
- Kath - mówi z  ulgą.
Parker zrywa się z miejsca i wkłada komórkę do kieszeni spodni.
- Pójdę po tego lekarza - oświadcza, a jego miejsce zajmuję Wilson.
- Pewnie ty też chcesz mi powiedzieć, że nie powinnam się jeszcze budzić - żartuję. - I pływać sobie w obłokach.
Chyba jednak żart mi się nie udał, bo nie zmieniłam nim jego zatroskanej miny. Nie wiem czy to kwestia jego braku poczucie humoru, czy mojego stanu.
- Dostajesz jeszcze leki.
No i co związku z tym?
- Nie rozumiem was. To chyba dobrze, że wracam do żywych - próbuję się bulwersować, jednak słabo to wychodzi osobie, która może tylko szeptać.
- To nie tak, że się nie cieszymy. Po prostu nie wiadomo czy krwiak się wchłonął i czy to bezpieczne - tłumaczy.
Chyba zapomniał mi czegoś wyjaśnić.
- Jaki do cholery krwiak?
Oliver przeczesuje ręką swoje włosy, tak, jakby się zastanawiał czy mi powiedzieć.
- Miałaś krwiaka mózgu. Wprowadzili cię w śpiączkę.
O cholera...
- Ile? - tylko to mi się udaje wykrztusić.
Wygląda jakby zastanawiał się czy mi powiedzieć. Zamyka oczy.
- Trzy miesiące - wyrzuca z siebie.
Do oczu napływają mi łzy, widząc to kładzie mi delikatnie rękę na ramieniu. Nie mogę w to uwierzyć.
- Kath - zaczyna, a ja na to tylko kręcę głową.
- Odcięli mnie od życia na trzy miesiące - bardziej szlocham niż mówię.

***

Po badaniach, które wydały się trwać wielki, lekarze stwierdzili, że krwiak się w pełni wchłonął, ale i tak muszę zostać w szpitalu. Dodatkowo moje nogi "odzwyczaiły" się od chodzenia i do jutro pozostaje mi ewentualnie wózek. Mogę sobie jeszcze wynająć kogoś, żeby mnie nosił, ale za dużo z tym zachodu. Trzy miesiące bez chodzenia robi swoje.
Jednak są jakieś plusy. Nie zobaczyłam już nikogo z mojej wielce wspaniałej szkoły. Ukończyłam ją z średnim wynikiem, no ale jednak . Jest aktualnie połowa września, więc do collage'u i tak mnie nie przyjmą. Jestem chyba zmuszona zrobić sobie rok przerwy. Kiedy lekarz i pielęgniarka wychodzą Oliver siada na krześle obok mnie.
- Zaraz dotrze tutaj Rose - informuje.
Kiwam głową, w ogóle o tym nie pomyślałam. Wychodzi na to, że jest w szóstym miesiącu ciąży.
- Pracuje jeszcze u ciebie? - pytam nadal słabym głosem.
- Tak, ale oczywiście jest na urlopie - poprawia się na krześle.
Zapada między nami niezręczna cisza, której nienawidzę,
- Gdzie Luke? - wypalam. Odwraca na chwilę głowę i mówi:
- Musiał jechać... na spotkanie.
Nie gniewam się za to, w końcu był tu przez cały czas. Może sobie wychodzić.
- Kath, to co się stało w ten wieczór... i dzień wcześniej - zaczyna.
- Nie chce do tego wracać - przerywam mu ostrzej niż zamierzałam.Wrócił mi głos.
- Czemu mi nie powiedziałaś? - pyta tak, jakby był nie wiem, załamany?
Na szczęście do sali wchodzi Rose i Jonathan. Ciocia ma na sobie kremową sukienkę w kwiatki, podkreślającą okrągły brzuch. Na to szary rozpięty płaszcz. John za to, jak zawsze sweter i zwykłą kurtka, ma w ręku dwie torby. Ollie zrywa się z krzesła.
- Katherine - Rose praktycznie podbiega żeby mnie przytulić.
- Hej ciociu - przytulam ją. - Jak tam?
Stawia wzięte od partnera torby na stoliku.
- To raczej nie ty powinnaś zadać to pytanie - obraca to w żart.
- A u mnie spoko, spałam sobie... dość długo - śmieję się, podciągając się na łóżku.
Zauważam, że Oliver podaje rękę Jonathanowi i bez słowa wychodzi. A ja zostaje z moją jedyną rodziną.

***

Jest około godziny czwartej, Rose i John właśnie szykują się do wyjścia. Wtedy do sali wchodzi Oliver z jakąś kobietą.
- Dzień dobry, jestem doktor Courtney Anderson. Jestem rehabilitantką - podaje mi rękę, a następnie reszcie. Oczywiście prócz Olivera.
- To znaczy, że.. - zaczynam, licząc na to, że dokończy za mnie.
- Wstajemy na nogi - dopowiada.
Alleluja!
Szybko podrywam się z łóżka i w jakże seksownej koszulce szpitalnej próbuję wstać.
- Katherine, ale spokojnie - lekarka kładzie mi rękę na ramieniu.
Kiwam głową, na serio chcę się wyrwać z tego łóżka. Wszyscy robią mi "tor". Po jednej stronie Rose i Jonathan wraz z lekarką, a po drugiej Ollie. Siadam i dotykam nogami podłogi, jest cholernie zimna...
Wracając, rehabilitantka pomaga mi wstać i stawić pierwszy krok. Dalej ją puszczam i powoli, niczym bardzo uroczy żółw, idę sama w stronę drzwi. Nie pomijając towarzyszącego mi stojaka z kroplówką, cudownie.  Bez problemu przechodzę cztery kroki i tracę równowagę. Jakieś silne ręce łapią mnie, niestety wiem kogo. Te same które trzymały mnie w dniu balu i kiedy to bardzo efektywnie prawie uderzyła w posadzkę trzy miesiące temu. Od razu na niego spoglądam.
- Dziękuję - mówię szeptem. Staję normalnie, na co Oliver tylko się grzecznościowo uśmiecha.
Idę dalej, tym razem kroku dotrzymuje mi lekarka. Tylko szkoda, że chodzę jak potłuczona.

***

Rano budzę się dość wcześnie, wczoraj wszyscy się ulotnili około szóstej popołudniu. Zwlekam się z łóżka i z jakże wygodnym stojakiem wleczę się do wyjścia. Wychodzę na biały, długi korytarz z kilkoma krzesłami. Jedno zajęte przez śpiącego mężczyznę, a drugie przez kobietę. Idę korytarzem, kiedy nagle zaczyna kręcić mi się w głowię. Pielęgniarka przechodząca obok pomaga mi usiąść na jednym z krzeseł i pochylam się do przodu.
- Nie powinnaś wstawać sama - mówi siostra.
- Budzić się też nie powinnam, prawda? - odgryzam się. Blondynka milczy przez chwilę, a później pomaga wrócić do łóżka.
Kiedy już się w nim usadawiam, widzę na zegarze ściennym godzinę szóstą rano. Mimo braku szkoły ja o tej wstaję? Najwyraźniej mój organizm ma dość spania.
- Nie wychodź - mówi kategorycznie pielęgniarka i wychodzi.
Siedzę tak bezczynie, myśląc tylko o jednym. O pytaniu Wilsona. "Czemu mi nie powiedziałaś? " Pytanie raczej, co miałam mu powiedzieć?!
Z zamyślenia wyrywa mnie pielęgniarka, z którą idę na badanie krwi. Na szczęście odłączyła mnie od kroplówki, więc nie idę do pokoju tylko kręcę się po szpitalu. Widać, że szpital jest co najmniej prestiżowy. Wszystko jest tu nowe. Siadam na jednej z kanap w głównym holu i wgapiam się w ludzi, nadal mając w głowie to pytanie. Czuje, że ktoś zajmuję drugą połowę kanapy. Akurat kątem oka widzę kto to.
- Co ci miałam powiedzieć? Miałam wejść i powiedzieć "Hej, przyszłam z imprezy i ktoś chciał mnie zgwałcić"? - odwracam się do niego. - To miałam ci powiedzieć? - pytam, kiedy on tylko na mnie patrzy. - To tak nie działa Oliver.
Nie dając mu szansy na odpowiedź, wstaję i idę do pokoju. Okazuje się, że jest już dziewiąta, ale jedno mnie zastanawia. Wychylam się na korytarz i akurat przechodzi pielęgniarka.
- Przepraszam jaki mamy dzisiaj dzień? - pytam.
- Sobota - odpowiada szybko nie zatrzymując się.
Stoję tak jeszcze przez chwilę, kiedy widzę zbliżającego się, znajomego bruneta. Kiedy jest już blisko, idę w jego stroną i przytulam się do niego.
- Tomas!- mówię ciut głośniej, kiedy mnie delikatnie unosi.
- W końcu znowu jesteś żywa! - żartuje odstawiając mnie. - Słyszałem co się stało, słuchaj...
- Nie zaczynaj nawet - mówię kategorycznie. Wtedy zauważam, że na końcu korytarza stoi Oliver. To niby logiczne, że przyjechali razem. Wchodzimy z Tomasem do pokoju, kiedy coś mi się przypomina. Momentalnie walę go w ramię.
- Aua! A to za co?!- pyta zdziwiony, trzymając się za rękę.
- Za dźganie mnie w ramię, jak sobie smacznie spałam - celuję w niego palcem.
- Ty to..
- Czułam? Niekiedy tak - opowiadam z uśmiechem. On za to robi minę, wręcz niedopisania.
- Ale i tak jak na dziewczynę, która przed chwilą jakby z grobu powstała, masz dużo siły - śmieje się.
Później dochodzi do nas Ollie i o dziwo jest bardzo sympatycznie. Nikt nie wspomina o wydarzeniach z przed trzech miesięcy. I to mi pasuje.
- Dobra muszę lecieć - oznajmia młodszy z Wilsonów.
- Ja w sumie też się zbieram - dodaje Oliver.
Wszyscy wstajemy i Tomas wychodzi pierwszy. Zamierzam zrobić to samo kiedy zatrzymuje mnie starszy bart.
- Pogadamy o...
- Nie wracajmy do tego - mówię kategorycznie i wychodzę z sali.

***

Wieczorem Rose, przynosi według mnie, najlepsze ubrania jakie powstały. Torba jest wypchana spodniami dresowymi, wielkimi koszulkami i bluzami. Jak się później okazuje, również przemyconymi nielegalnie słodyczami. Oczywiście bez wiedzy cioci, a co dopiero lekarzy. Dziękuję Jonathan! Po ich wyjściu, szybko biorę prysznic i się przebieram. Kładę się do łóżka z telefonem. W końcu trzeba nadrobić trzy miesiące. Mam zamiar już go odłożyć, kiedy wchodzi Lukas.
- No witam - mówi siadając na krześle, uśmiechając się.
- Hej - odpowiadam z uśmiechem. Lubię jak tu jest.
Zdejmuje swoją, standardową już kurtkę i rzuca ją na kanapę w rogu pokoju.
- No i co tam? - pyta, szczerząc się. Zaczynam się śmiać, jak nie normalna. On po chwili robi to samo.
- Przepraszam, ale musiałeś widzieć swoją minę - oznajmiam śmiejąc się, kiedy w jednej chwili zaczynam tego żałować. Przeszywający, niczym sztylet ból głowy, nie sprzyja dobrej zabawie. Mimowolnie łapię się za nią.
- Kath, wszystko okay?- kładzie mi dłoń na ramieniu. Jak tylko ból trochę odpuszcza, potakuję skinieniem głowy. Jeśli tak ma wyglądać życie po trzymiesięcznym spaniu, to ja tak się nie bawię. Luke podaje mi szklankę wody i pyta, czy iść po lekarza.
- Nie, nie idź, proszę - łapię go za rękę, kiedy już wstał. - Proszę - patrzę błagalnie na niego.
Nie lubię lekarzy i szpitali. Próbuję omijać sytuacje, kiedy muszą tu przychodzić, bo to równoznaczne z tym, że zostanę tu dłużej. Lukas siada, jednak tym razem na łóżku.
- Na pewno? - dopytuje ze zmartwioną miną.
- Mhm.
Bo naprawdę mi lepiej. Ręka, która jeszcze przed chwilą była na ramieniu, przenosi się coraz wyżej. Kiedy jest już na policzku, już tam zostaje, jest mi już bardzo dobrze.
- Ale na pewno? - pyta, jednak teraz już nie troskliwie. Teraz to jest bardziej... namiętnie?
Na to tylko lekko kiwam głową. Jego twarz jest coraz bliżej mojej. Jeszcze bliżej, ej czekaj. Czy on chce mnie pocałować?
Więcej o tym nie myślę, bo nasze usta się spotykają. Nie wiem co się dzieje, ale nagle zapominam o wszystkim. To jak nagły wybuch wszystkiego, co we mnie siedziało o tak długiego czasu, upust wszystkich emocji. Nigdy nie przypuszczałam, że będę się całować z Lucasem! Ogarnia mnie przyjemne ciepło, a usta delikatnie zaczynają mrowić. Jest w tym świetny.
Delikatnie się ode mnie odsuwa i gdy otwieram oczy widzę jego cudowny uśmiech. To było coś.
- Dobrze, że wróciłaś.

_____________________________________________________

Witam! Na wstępie chce bardzo przeprosić, za moje lenistwo i, że musieliście tyle czekać. Dlatego też w postanowieniach noworocznych widnieje punkt: "Dodawaj częściej rozdziały!". Wiem też, że rozdział nie jest długi i za każde błędy przepraszam. Zapraszam do komentowania i dodawania bloga do obserwowanych.
Zapraszam też do nowego bloga mojej bety : I'll bring Darkness here.

niedziela, 1 listopada 2015

Rozdział Ósmy

Chcę otworzyć oczy, ale bezskutecznie. Nie mogę się ruszyć, ani nic powiedzieć. Słyszę tylko ściszone głosy, które po chwili robią się wyraźne. Mimo to, nie mogę odróżnić do kogo należą.
- Co będzie dalej? - pyta głos.
- Musi minąć jakiś czas zanim ją wybudzą - odpowiada druga osoba. Różnią się czymś, ale i tak nie wiem czy należą do kobiety, czy mężczyzny.
Ale pytanie z czego wybudzić? I czemu ma minąć "jakiś czas"?
Resztę słyszę jakby przez grubą ścianę, a później nie słyszę już nic.

Zasłona opada i znów słyszę jakiś głos. Nadal nie mogę odróżnić, do kogo należy.
- Wszystko będzie dobrze Kath. Musi być.
Obstawiam, że to może być Rose lub Lukas. Ale dlaczego coś miałoby pójść źle? Co się dzieje?
- Jeszcze trochę - kontynuuje coraz ciszej. Aż w końcu milknie.

Czuję ukłucie w prawej ręce. Chcę się za nią chwycić, ale ciało nie odpowiada.
- Poruszyła palcami - mówi ktoś z nadzieją.
- Tak, to śpiączka farmakologiczna. Ciało czasami reaguję na bodźce - odpowiada głos z dużą pewnością.
Śpiączka farmakologiczna?! Najchętniej bym wstała, malowała, rozmawiała z ludźmi... Nie podoba mi się taki scenariusz...

Słyszę tylko miarowy oddech i pikanie aparatury. Prawdopodobnie jestem w szpitalu. Dodatkowo ktoś trzyma mnie za rękę i opiera o nią głowę. Ktoś tu śpi, na pewno jakiś chłopak. Cudownie, wykorzystuję moją świadomość na słuchanie jak ktoś śpi. Z drugiej strony, to na pewno Luke. On tu zostaje na noc, uroczo. Po kilku minutach odpływam.

- I jak się moja księżniczka czuje?- pyta żeński głos. Rozróżniam płeć. Jest postęp.
Tu nie ma problemu, żeby stwierdzić, że to Rose. Bierze moją dłoń.
- Nawet nie wiesz jak mi cię brakuje, mimo, że byłaś tu tak krótko - mówi łamiącym się głosem.- Jesteś dla mnie jak córka.
Błagam Rose przestań bo się rozpłacze, mimo, że nie wiem czy jestem w stanie.
Słowa  Rose coraz bardziej milkną i pierwszy raz się z tego cieszę,

- Powinien pan odpocząć - odzywa się głos. który jest jeszcze niewyraźny.
- Nie, zostanę tu jeszcze trochę - odpowiada ktoś, wyraźnie zmęczony.
Czemu oni chociaż raz powiedzieć do siebie po imieniu?! Byłoby prościej...
- Niech pan idzie. Siedzi tu pan cały czas.
Jak mnie to denerwuje, mieć świadomość i nie móc nic robić jest do dupy..

Czuję, że ktoś dźga mnie palcem w ramię.
- Ona nic nie czuję, prawda? - pyta, zapewne ten co to robi.
- Tomas ogarnij się. Zachowujesz się jakbyś był tu pierwszy raz- beszta go drugi głos.
Taak! Wiem kto tu jest!
- Dobra, już stary, luz. A ty byś musiał iść odpocząć - dopowiada Tomi
- Co wyście się tak uparli?!
- Bo może, tak siedzisz tu codziennie. A dodatkowo jak jesteś na noc, to nie śpisz - odpowiada z irytacją.
- Czasem śpię..
Potwierdzam....

- Ile to jeszcze potrwa? - pyta głos.
- Nie możemy dokładnie tego powiedzieć. Podajemy co raz to mniejsze dawki leku.
Nic nie rozumiem.
- Ale około tygodnia, miesiąca, roku?! - odpowiada zdenerwowany.
- Proszę Pana, proszę się uspokoić, to nie ode mnie zależy.
Nie słyszę odpowiedzi. Czuję tylko, że ktoś łapie mnie za rękę.

Słyszę jak zawsze ściszony głos. Czyta chyba gazetę, bo co jakiś czas słychać szelest kartki.
- Sport cię pewnie nie interesuje - mówi przewracając kartkę.
Tak, bo polityka którą przed chwilą przedstawił była bardzo interesująca.

- To co, zostaniesz przy niej? - pyta głos.
- Ollie słuchaj, bardzo chętnie, ale siedziałem już z nią dzisiaj.
Dobrze wiedzieć, że Oliver tak chętnie tu siedzi...
- Lukas proszę, to ważne. Mam ważne spotkanie w biurze - tłumaczy się.
Zaraz, to znaczy, że Luke ze mną tu zostaje? Jak słodko...
- No dobra, niech ci będzie. Masz dwie godziny, bo mam później plany.
- Jasne - mówi i słychać jak wybiega.
Wnioskuję, że Luke siada na czymś.
- No to sobie jeszcze posiedzimy Kath.
Czuję jak klepie mnie w ramię.

Jak zawsze próbuję się poruszyć, jednak tym razem jest inaczej. Mogę poruszyć palcami. Czuję wenflon wbity w prawą dłoń. Oddycha mi się zdecydowanie lepiej, a powietrze dostarczane przez wąsy łaskoczą moje nozdrza.
Otwieram powoli oczy i oślepia mnie światło. Jedyne co widzę to biały sufit. Powoli odwracam głowę na prawo. Siedzi ze słuchawkami w uszach. Jak zawsze ułożone idealnie włosy i dopasowany stój, ale siedzi przy mnie. Siedzi tu mimo, że nie może ze mną rozmawiać. Zawsze tu był.
- Lukas - szepczę.
______________________________________________________

Witam was po długiej nieobecności. Rozdział jest krótki, no bo ile można pisać co słyszy nieprzytomna osoba :))
Zaczęłam go pisać dość późno, bo staram się zająć nauką (mimo, że to różnie wychodzi) no i wyszło z tego 2 miesiące. 
Zapraszam do komentowania, napiszcie co myślicie o treści. I postaram się, alby następny rozdział pojawił się szybciej. 

wtorek, 1 września 2015

Rozdział Siódmy

Reszta tygodnia minęła szybko i nudno. Oczywiście unikałam Sztywnego jak tylko się da. Na szczęście prawie zawsze był poza domem.
W poniedziałek rano ubieram się mój wspaniały mundurek szkolny i schodzę na śniadanie. Na swoim miejscu siedzi już Sztywny. Nic nie mówiąc siadam na miejsce, Rose kładzie przede mną talerz z jajkami po benedyktyńsku z sosem holenderskim. Kiwnięciem głowy jej dziękuje i zabieram się za śniadanie. Co jakiś czas patrze w stronę Wilsona, ale on jest wpatrzony w swój talerz. Kiedy tym razem na niego spoglądam nasze spojrzenia się spotykają. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, jednak ja odpuszczam pierwsza. Cholera, przegrałam. Rose stawia obok mojego prawie pustego talerza papierową torbę z drugim śniadaniem.
Po posiłku i przegranej grze w spojrzenia jadę do szkoły. Do przerwy obiadowej nie dzieje się nic spektakularnego. Jak zawsze ochrzan ze strony nauczycieli i mierzenie mnie wzrokiem. Idę z Tiną przesz stołówkę, kiedy podchodzi do nas Jack ze swoją bandą.
- A księżniczka nie musi chodzić na egzaminy? - Pyta z ironią i złośliwym uśmieszkiem. - A może nasza księżniczka już zdała indywidualnie u profesora?
Katherine opanuj żądze mordu...
- Może wpadłeś na to, że twoja księżniczka jest dużo mądrzejsza od ciebie i zdała egzamin dużo wcześniej w Nowym Orleanie? - Pytam pewnie, czując własny triumf. Razem z Tiną omijam go. - I to nie indywidualnie - szepczę mu do ucha i idę dalej.
Po lekcjach, obowiązkowym starciu z Jackiem i truciu nauczycieli, że mam niepoprawne buty idę do wyjścia. Zack standardowo odwozi mnie do domu.

***

W czasie kolacji schodzę na dół. Podejrzewam, że Rose znów nie będzie. Ostatnio rzadko przebywa w mieszkaniu. Spędza czas z Jonatanem. To właśnie z nim będzie miała dziecko. Poznałam go w sobotę, kiedy go tu przyprowadziła. Jest wysokim szatynem, z szerokimi barkami. Miał na sobie koszulę, marynarkę i jeansy. Typowy tatuś, moim zdaniem się spisze.
Tak jak myślałam - na dole nikogo nie ma. Sięgam po pieczywo i toster. Wkładam chleb do opiekacza, szykuję sobie masło orzechowe i talerz.
- Rose znów nie ma? - odzywa męski głos za mną. Odwracam się i widzę Olivera stojącego przy barku. Nie chcę na niego patrzeć, więc znów zajmuję się jedzeniem.
- Standardowo - odpowiadam.
Szykuję sobie kolację, po czym idę w kierunku schodów.
- Jak ci idzie w szkole? - pyta.
Szczerze zaskakuje mnie tym pytaniem. Co mam odpowiedzieć? "Całkiem nieźle, tylko Jack się nie może ode mnie odpierdolić i mam go serdecznie dość". Raczej takie coś mu się nie spodoba. Wracam i kładę talerzyk z jedzeniem na barku.
- Cudownie. Czemu pytasz? - odpowiadam ze sztucznym uśmiechem.
- Tak po prostu - mówi z twarzą bez wyrazu.
Stoimy tak jeszcze chwilę bez słowa. W końcu Oliver idzie do swojego gabinetu. Uważam, że nie ma sensu tkwić w tym miejscu, więc wracam do pokoju. To była dziwna rozmowa, o ile w ogóle można nazwać rozmową tą dziwną wymianę zdań.

***

Siedząc w sali języka angielskiego piszę cały czas z Liz. Przyjeżdża w sobotę i mamy zamiar trochę poszaleć. Niestety dwa słowa mi to uniemożliwiają, brzmią: "OLIVER WILSON".
Postanowiłyśmy, że spotkamy się w centrum handlowym. Tylko dlatego, żeby nie wzbudzić podejrzeń Zacka. Zjemy obiad i połazimy po mieście, a może nawet wypijemy coś mocniejszego. 
Tina szturcha mnie z miejsca obok.
- Słyszysz cokolwiek? Wołam cię od pięć minut - pyta szeptem.
Na to kręcę tylko głową. 
- Lecimy gdzieś w sobotę? - pyta z radością. 
Czemu akurat w sobotę?! 
- Nie mogę - odpowiadam tak samo szepcząc. 
- Czyżby pan bogacz ci zabraniał? Kiedy ostatnio nam wbił na imprezkę, nie był raczej zbyt szczęśliwy - śmiejemy się. Zamierzam odpowiedzieć, ale w tej chwili dzwoni dzwonek na przerwę.
Razem z Tiną idziemy do stołówki.

***

W piątkowy wieczór zaczynam malować nowy obraz. Tym razem wybrałam ulicę Nowego Orleanu - Bourbon Street. Ulica przepełniona klubami. Jak każdy by się domyślił, bywałam tam dość często.
Kiedy kończę kontur słuchać pukanie do drzwi. Odwracam się, w progu stoi Lukas. Jest ubrany w białą koszulkę, kurtkę skórzaną i ciemne jeansy.
- Hej - mówię z uśmiechem. Mężczyzna podchodzi do sztalugi i wpatruje się w płótno.
- Ładny obraz - komentuje.
- To jeszcze nie obraz, a sam szkic - tłumaczę. - To Bourbon Street, w Nowym Orleanie.
Luke jeszcze przez chwilę wpatruje się w kontury. Później lustruje wzrokiem cały pokój.
- Nic tu nie zmieniłaś - stwierdza i patrzy na mnie.
- Nie mam zamiaru jakoś się tu zadamawiać  - mówię chowając farby i odnosząc pędzle do łazienki.
- Czemu nie? Masz tu wygodne życie, nie musisz się o nic martwić. Ja bym skorzystał na twoim miejscu - stwierdza. Moim osobistym zdaniem, to głupie myślenie. No bo co? Przy kimś mam kasę, dom i nie muszę prawie nic robić, to co mam się tego trzymać?! Bez sensu...
- Nie zostanę tu dłużej, niż muszę. Nie mam zamiaru żyć na utrzymaniu kogoś, kto nawet odrobinę mnie nie lubi i karze mi się trzymać jakiegoś durnego regulaminu - odpowiadam trochę ostrzej niż zamierzałam.
Luk podchodzi bliżej i kładzie mi obie ręce na ramionach. Momentalnie cała się spinam. Chyba to wyczuł, bo trochę zbiło go to z tropu.
- Dobrze, to twój wybór - mówi delikatnie, uśmiechając się. Odwzajemniam uśmiech. Słyszę kroki w korytarzu. Odwracam głowę w stronę drzwi. W kierunku swojej sypialni idzie Oliver. Jednak kiedy spogląda w naszą stronę, zatrzymuję się. Lukas zauważa go i bierze ręce z moich ramion.
- Hej Ollie, nie było cię , więc przyszedłem do Kath pogadać sobie - tłumaczy się, próbując obrócić to w żart.
Wilson patrzy najpierw na niego, a potem na mnie i znów wraca wzrokiem do przyjaciela.
- Pogadać - mówi z lekko sztucznym półuśmiechem. Zwraca wzrok w moją stronę i idzie do swojej sypialni. Luke wzdycha teatralnie, tak jak przy naszym pierwszym spotkaniu i odwraca się z powrotem w moją stronę.
- Chyba już na mnie pora - oznajmia. Nachyla się i całuje mnie w policzek. - Na razie Kath - puszcza oczko i wychodzi z mojego pokoju.

 ***

W końcu naszedł ten dzień. Jest sobota rano. Ubieram czarną bokserkę i na to prześwitujący sweter, w tym samym kolorze. Do tego jasne jeansy i czarne botki na obcasie. Do małej torebki wkładam telefon i niedawno kupiony portfel z kartą kredytową. Schodzę na dół, na szczęście nikogo nie ma. Windą jadę na dół, gdzie mam się spotkać z Zackiem. Pół godziny później jestem w centrum handlowym, umówiłam się tu z Liz. Sprawdzam telefon, a kiedy go chowam widzę zbliżającą się do mnie wysoką, bladą, szczupłą postać. Moja przyjaciółka odkąd pamiętam nosi wysoki kok, ułożony ze swoich długich blond włosów. Ma na sobie granatową sukienkę i czarny kardigan, do tego ciemne wełniane pończochy i glany. Kiwam do niej, a ona szybko podchodzi do mnie i mnie przytula.
- Katherine! - kwiczy mi do ucha. Kiedy się odsuwa widać lepiej jej mocny, ciemny makijaż. Robi sobie taki, odkąd skończyła piętnaście lat.
Świetnie się razem bawimy.
Dochodzi siódma, według bzdurnego regulaminu, powinnam być już w domu. Ups! Chyba mi się dziś nie uda. W sumie biorąc pod uwagę to, że nigdy nie wykorzystałam weekendowego czasu, mogę go doliczyć do dzisiejszego. Pewnie według Sztywnego to tak nie działa. W centrum zjadłyśmy obiad i zaraz po nim wyszłyśmy. Idziemy jedną z ulic Nowego Jorku, w sumie to nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. Przechodzimy obok jednego z klubów, wtedy Liz się zatrzymuje.
- Musimy tam wejść - mówi stanowczo, jednak z uśmiechem,
Dziesięć minut później jesteśmy już w środku. Nie było wielkiego problemu z wejściem, wystarczyło dać trochę pieniędzy "ochroniarzowi". Trudno go tak nazwać, ponieważ nie interesuje go nic, prócz sprawdzania dowodów. Lokal jest jak typowy bar w Nowym Orleanie - gołe cegły, bar i kanapy dla większej ilości osób.
Przy barze już jest większy problem, żeby kupić alkohol. Barman jest niezłamany i nie chce go dać Liz. Po pięciu minutach starań podchodzi do niej, starszy o dobre dziesięć lat mężczyzna. Mówi jej coś do ucha. Jestem zaskoczona, bo mężczyzna kupuje jej dwunastkę shotów. Szczerze mówiąc, Liz robi tak zawsze w klubach. Szuka frajera, który kupuje jej drinki. Taka już jej natura.  Mężczyzna płaci i odchodzi, podchodzę do niej.
- Podziałało nawet w Nowym Jorku - szczerzy się. - Tylko tutaj nawet płacą - bierze jeden z kieliszków i wznosi toast. - Za frajerów w klubach.
Tak samo biorę kieliszek i wypijam zawartość jednym łykiem. Trunek pali mnie w gardle, czuję ciepło rozchodzące się po całym ciele. Kiedy trafiłam do ośrodka mogłam tylko marzyć o alkoholu.
Po dwóch kolejkach sprawdzam telefon, nieodebrana wiadomość od: Rose, Lukasa i Olivera. Kiedy chcę go włożyć z powrotem, zaczyna wibrować. Dzwoni Olllie, więc odbieram.
- Czy ty wiesz, do cholery, która jest godzina?! - krzyczy do słuchawki.
Wstaję i pokazuję gestem Liz, że idę na zewnątrz. Kiwa mi, że zrozumiała. Idę do wyjścia, potykając się pod drodze, właściwie nie wiem o co. Kiedy już jestem na dworze, opieram się o ceglaną ścianę.
- Oliver, heej, co słychać - śmieję się, a chłodne powietrze owiewa mi twarz.
- Gdzie jesteś?! - warczy. Jak zwykle uroczy Pan Sztywniak, musi się spinać. Taka tradycja.
- Ja, ja jestem w barze. Z moją przyjaciółką, Liz. No, tak, z Liz. To moja przyjaciółka - tłumaczę mu jak dziecku. Tak chyba jestem troszkę pijana, ale tylko trochę.
- Piłaś - stwierdza. Bardzo spostrzegawczy! A co myśli, że niby do czego służy bar? Do popijania herbatki i jedzenia ciasteczek? Niby szef firmy, a nie jest zbyt inteligenty.
- Tak, proszę pana - odpowiadam, jakbym była w wojsku. Ej, to w sumie niezły plan na przyszłość.
- Wracaj do domu!
- Nie, proszę pana - śmieję się już teraz na głos.
- Katherine! - wrzeszczy.
- Słuchaj Wilson, nie mam zamiaru wracać. Przez cholernie długi czas nie widziałam mojej przyjaciółki. I powiem ci, że mi tego nie zepsujesz. Żegnam! - przy wypowiedzi plącze mi się język, ale brnę do końca i rozłączam się.
Przechadzam się trochę po chodniku i opieram się o boczną ścianę klubu. Nie ma tu ludzi i jest już ciemno, na szczęście jest też tu cicho. Mija chwila, widzę zbliżającego się mężczyznę w kurtce skórzanej i ciemnych jeansach. Kiedy podchodzi bliżej, widać jego krótko obcięte, czarne włosy. To ten facet, który dwukrotnie nam stawiał.
- Hej piękna, jak tam? - przystaje na przeciw mnie, jednak trochę za blisko.
- Nic, muszę wracać do przyjaciółki - chcę przejść obok niego. Mężczyzna przyciska rękę do ściany, uniemożliwiając mi przejść, jednocześnie drogę ucieczki.
- Pomyślałem sobie, że mogłabyś mi podziękować za drinki - zbliża się do mnie jeszcze bardziej. Lgnie do mnie całym czasem i brutalnie zaczyna całować mnie w szyję. W jednej sekundzie cały alkohol się ze mnie ulatnia. Próbuję się wyrwać, ale facet nie odpuszcza. Podnosi mnie i mocno przyciska do ściany. Uderzam głową o elewację, ból jest dość silny. Nie odpuszczę, nie tym razem. Zaczynam się szarpać, choć napastnik jest silniejszy. Jednym ruchem ręki rozdziera mój sweter i brzeg bokserki. Próbuję krzyczeć, lecz nie jestem w stanie, czuję jedynie łzy lecące mi po policzkach. Torebka ląduje na ziemi, a usta mężczyzny kierują się coraz niżej. Pociąga za zapięcie spodni, wyrywając guzik. Staram się kopać, mimo, że nieskutecznie.
- Nie sprzeciwiaj się, kochanie - mówi pewnym głosem, a jego dłoń wraca do rozporka jasnych jeansów. W pewnej chwili, w prawej ręce znajduję tyle siły i uderzam go pięścią w twarz. Odskakuje, a ja uderzam ponownie, tym razem łokciem. Łapie się za twarz i pluje krwią. Nie wiedziałam, że mam tyle siły.
- Suka - syczy nadal zasłaniając ręką twarz.
Schylam się i biorę torebkę. Kolanem zahaczam o coś, co rozdziera materiał. Idę chodnikiem, ocierając wierzchem dłoni łzy. Wchodzę na ulicę, zatrzymuję się jednak słysząc pisk opon. Ktoś wychodzi z samochodu i podchodzi do mnie. Nie wierzę... to Lukas!
- Mój Boże, Katherine, co ci się stało? - kładzie mi delikatnie dłoń na policzku, ocierając kciukiem nadal lecące łzy.
- Proszę, zabierz mnie do domu - łamie mi się głos.
Luke prowadzi mnie na miejsce pasażera, a sam siada za kierownicą. Przez całą drogę nic nie mówi, kiedy zatrzymuję się pod HEDYLĄ odwraca do mnie głowę.
- Iść z tobą? - pyta z troską, patrząc na moje rozdarte ubranie.
- Nie, dam sobie radę - odpowiadam cicho. Nadal chce mi się płakać, ale muszę się powstrzymać.
- Kath... - zaczyna. - Co tam się stało? - kładzie mi rękę na ramieniu. - Ktoś ci coś zrobił?
Nie wiem, czy mogę mu powiedzieć.
- Nie - odpowiadam. Po jego minie widać, że mi nie wierzy. - Ale...
- Ale próbował - dokańcza za mnie. Kiwam głową, chłopak ściska mocno kierownicę i widać jego wściekłość. Bez słowa wychodzę z samochodu, w odbiciu lustrzanym we windzie widzę w jakim stanie jestem. Rozdarty sweter, tak samo brzeg koszulki. Widać fragment czarnego stanika. Staram się naciągnąć na niego bluzkę, jednak bezskutecznie. Nie można nic zrobić też z brakiem guzika w spodniach i dziurą na kolanie. Drzwi windy otwierają się, a ja już się boję, co się stanie, kiedy tam wejdę.
Wchodzę do salonu, a z gabinetu wychodzi Oliver. O dziwo jest ubrany w jeansy i szarą koszulkę.
- Co ty sobie myślisz!? - wrzeszczy idąc do mnie. Nie wiem, czy lepiej się tłumaczyć, czy stać cicho. Wilson mierzy mnie wzrokiem .- Jak ty w ogóle wyglądasz? Co, moda z Burbon Street. tak? - pokazuję na rozdarcie w koszulce i nie zakryty w pełni biustonosz. Doskonale wiem o co chodzi, na tej ulicy jest wysyp puszczalskich.
- Gdzie Rose? - pytam. Martwię się o nią, w końcu jest w ciąży.
- Śpi, w ogóle co to ma za znaczenie?! Robisz same kłopoty! - krzyczy a w jego ciemnych oczach widać wściekłość.
- Proszę cię, nie krzycz - proszę łamiącym głosem. Nie chodzi tylko o to, żeby nie obudził cioci, ale ja sama się go boję w takim stanie.
- Nie będziesz mnie uciszać w moim domu! - wskazuje na mnie palcem i znów mnie mierzy. Tym razem, jakby z odrazą. - A w sumie idź, ja mam już dość - mówi nieco ciszej. Nie wiem czemu, ale jego słowa trafiają do mnie i bolą. Nie zastanawiając się dłużej idę szybko do pokoju. Biorę gorący prysznic licząc na to, że zmyję tym brud dzisiejszego dnia...

***

Rano bardzo boli mnie głowa. Nie mam siły nawet zejść na śniadanie i cały ranek spędzam w łóżku. Oczywiście omijam przy tym rozmowy z Rose i spotkanie z Oliverem. 
O trzeciej z braku zajęcia zabieram się za naukę. Ubrana w leginsy i luźną koszulkę, siedzę na łóżku z książką, jednak nie mogę się skupić przez ten ból głowy. Piszę do Liz. Jeśli mam być szczera, nie martwiłam się o nią za bardzo. U niej nie ma sytuacji choć trochę podobnej, która zdarzyła mi się wczoraj. Ona zawsze jest do tego chętna. Do pokoju wchodzi ciotka. Nie jest ubrana w robocze ubranie. Ma za to na sobie lawendowy sweter i czarne spodnie. Siada na brzeg łóżka. Jestem pewna, że wie o której wróciłam.
- Katherine - mówi, ale bez złości, jakiej nie oszczędzał sobie Oliver. 
- Ciociu, przepraszam, ale nie chcę o tym nawet gadać - biorę książkę i odkładam na biurko. 
- Wiesz, że tak nie może być - mówi spokojnym tonem.
- Tak, wiem. Mam nauczkę i to mocną. A teraz przepraszam, źle się czuję - odpowiadam ostro i momentalnie tego żałuję. Ból w głowie narasta, najgorszy kac. Rose bez słowa wychodzi, zamykając za sobą cicho drzwi.
Po godzinie siódmej schodzę na dół i starając się ignorować spojrzenie Rose, biorę tabletkę. Ból się nasila, co jest nielogiczne. Wchodząc na piętro. Słychać, że ktoś wychodzi z windy. Staję przy barierce, jest tu ciemno, więc nikt mnie nie zobaczy. Do salonu wchodzą Oliver z Lukasem. W swoich standardowych strojach - garnituru Sztywniaka i skórzana kurtka u jego przyjaciela.
- Rose, możesz nas zostawić samych? - pyta oschle Wilson. Ta ucieka niczym szczur i idzie do swojego pokoju. Luke wyciąga dwie szklanki i whisky.
- Nie przesadzaj stary, jest młoda. Ty się nie bawiłeś w młodości? - mówi nalewając trunek. Już wiadomo, że mówią o mnie.
- Nonsens, ona potrzebuje dyscypliny. A mnie często nie ma - tłumaczy upijając łyk.
- Jest Rose, nie przesadzaj. Jest nastolatką, straciła rodziców, potrzebuje kogoś. Sam po wczoraj wiesz, że jest bezbronna. - odpowiada.
- Po wczoraj tylko wiem, że może skończyć jak jej matka. A raczej nie trzeba bezbronności, żeby się upić. Mogłem się dwa razy zastanowić zanim zgodziłem się ją przyjąć.
Luke marszczy brwi. On nie wie, że mu nie powiedziałam. A co jeśli mu powie? Zaciskam ręce na barierce. "Skończyć jak jej matka"... ciekawe.
- Ollie, dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Co ona za to mogła - denerwuje się blondyn.
- O czym ty mówisz?
Powie mu.
- Nie udawaj, że nie wiesz. Kath wczoraj ktoś chciał wykorzystać... To mało powiedziane. Cudem uniknęła gwałtu. Nie wiem, co by się z nią stało, gdyby prawie nie weszła mi pod koła.
No i powiedział. Oliver stoi i wpatruje się w przyjaciela. Mężczyzna zaciska pięści i po chwili mówi.
- No nie wiem, czy to co mówisz jest prawdą.
Przez te słowa coś we mnie pęka. Jak można tak o kimś mówić? Biorę głęboki oddech.
- Tak, bo każda dziewczyna taka jak ja chce się puszczać na prawo i lewo. Prawda Oliver? - mówię na tyle głośno, żeby usłyszeli. Próbuję też, żeby jak najmniej było widać, że jego słowa mnie ruszyły. Obaj patrzą w moją stronę. Schodzę po schodach. - Taka dziewczyna jak ja, nie potrzebuje rodziców. W sumie to niczego nie potrzebuję, tylko szkolenia jak być dobrym obywatelem, co? Może szkoła wojskowa? - krzyżuję ręce na piersi.
- To może ja was zostawię samych? - odzywa się Luke i szybko wstaję. Kiedy drzwi windy się zanim zmykają Wilson patrzy na mnie.
- Katherine... - zaczyna.
- Daruj sobie - odwracam się i biegnę po schodach. Nie chcę słyszeć od niego ani słowa.
Wbiegam do pokoju i zamykam za sobą drzwi. Nie wiem czemu, ale pojedyncza łza spływa mi po policzku. Osuwam się na podłogę i opieram głowę o drzwi.
Chwilę później słychać pukanie.
- Katherine, możemy porozmawiać? - pyta spokojnie. Nic nie odpowiadam. - Kath, proszę.
Słyszę jak siada na ziemi i czuję, że opiera się w tym samym miejscu, co ja.
- Nie chce z tobą rozmawiać, idź stąd! - krzyczę.
- Przepraszam - mówi, co przez drzwi brzmi jak szept. Z impetem uderzam głową o drewno. Nieustający ból w głowie się nasila.
- Pieprz się - cedzę przez zęby. Czuję rozczarowanie, bo mężczyzna wstaje. A może lepiej mu coś powiedzieć? Może tak będzie lepiej? Wstaje najszybciej jak mogę i otwieram drzwi. Ollie jest już przy wejściu swojej sypialni. Patrzy na mnie ze współczuciem.
- Wiesz co? Masz rację! Powinieneś zastanowić się kilka razy zanim mnie tu ściągnęliście. Dobrze przecież wiedziałeś, że jestem beznadziejnym przypadkiem. Jak widać same problemy - oznajmiam, a ból robi się coraz silniejszy.
- Katherine -  Oliver patrzy na mnie z przerażeniem.
- Nie, Oliver. Wiesz... nigdy nie miałam prawdziwych rodziców, tylko pijaków. Nigdy nie powiedzieli mi, że mnie kochają. Jedynie mnie wyzywali, ale nigdy nie powiedzieli mi, że jestem zwykłą dziwką. - Łzy ściekają mi po policzkach. Mam wrażenie, że coś gęstego spływa mi do ust. Ból jest nie do wytrzymania.
- Katherine, krew!- wykrzykuje Sztywny, co potęguje ból. Pojawiają mi się ciemne plamki przed oczami. Tracę równowagę i osuwam się na podłogę. Czuję, jakby ręce Olivera wciągały mnie w nieprzeniknioną ciemność.
_________________________________________________________________

Witam w ten okropny dla mnie dzień. Taak 1 września to zdecydowanie nie mój dzień...
Mam nadzieje, że rozdział wam się spodoba. Szczerze to nie mogłam się doczekać napisania tych scen.
Jak zawszę przepraszam za błędy i zapraszam do wyrażenia swojej opinii o samej fabule w komentarzach.