niedziela, 1 listopada 2015

Rozdział Ósmy

Chcę otworzyć oczy, ale bezskutecznie. Nie mogę się ruszyć, ani nic powiedzieć. Słyszę tylko ściszone głosy, które po chwili robią się wyraźne. Mimo to, nie mogę odróżnić do kogo należą.
- Co będzie dalej? - pyta głos.
- Musi minąć jakiś czas zanim ją wybudzą - odpowiada druga osoba. Różnią się czymś, ale i tak nie wiem czy należą do kobiety, czy mężczyzny.
Ale pytanie z czego wybudzić? I czemu ma minąć "jakiś czas"?
Resztę słyszę jakby przez grubą ścianę, a później nie słyszę już nic.

Zasłona opada i znów słyszę jakiś głos. Nadal nie mogę odróżnić, do kogo należy.
- Wszystko będzie dobrze Kath. Musi być.
Obstawiam, że to może być Rose lub Lukas. Ale dlaczego coś miałoby pójść źle? Co się dzieje?
- Jeszcze trochę - kontynuuje coraz ciszej. Aż w końcu milknie.

Czuję ukłucie w prawej ręce. Chcę się za nią chwycić, ale ciało nie odpowiada.
- Poruszyła palcami - mówi ktoś z nadzieją.
- Tak, to śpiączka farmakologiczna. Ciało czasami reaguję na bodźce - odpowiada głos z dużą pewnością.
Śpiączka farmakologiczna?! Najchętniej bym wstała, malowała, rozmawiała z ludźmi... Nie podoba mi się taki scenariusz...

Słyszę tylko miarowy oddech i pikanie aparatury. Prawdopodobnie jestem w szpitalu. Dodatkowo ktoś trzyma mnie za rękę i opiera o nią głowę. Ktoś tu śpi, na pewno jakiś chłopak. Cudownie, wykorzystuję moją świadomość na słuchanie jak ktoś śpi. Z drugiej strony, to na pewno Luke. On tu zostaje na noc, uroczo. Po kilku minutach odpływam.

- I jak się moja księżniczka czuje?- pyta żeński głos. Rozróżniam płeć. Jest postęp.
Tu nie ma problemu, żeby stwierdzić, że to Rose. Bierze moją dłoń.
- Nawet nie wiesz jak mi cię brakuje, mimo, że byłaś tu tak krótko - mówi łamiącym się głosem.- Jesteś dla mnie jak córka.
Błagam Rose przestań bo się rozpłacze, mimo, że nie wiem czy jestem w stanie.
Słowa  Rose coraz bardziej milkną i pierwszy raz się z tego cieszę,

- Powinien pan odpocząć - odzywa się głos. który jest jeszcze niewyraźny.
- Nie, zostanę tu jeszcze trochę - odpowiada ktoś, wyraźnie zmęczony.
Czemu oni chociaż raz powiedzieć do siebie po imieniu?! Byłoby prościej...
- Niech pan idzie. Siedzi tu pan cały czas.
Jak mnie to denerwuje, mieć świadomość i nie móc nic robić jest do dupy..

Czuję, że ktoś dźga mnie palcem w ramię.
- Ona nic nie czuję, prawda? - pyta, zapewne ten co to robi.
- Tomas ogarnij się. Zachowujesz się jakbyś był tu pierwszy raz- beszta go drugi głos.
Taak! Wiem kto tu jest!
- Dobra, już stary, luz. A ty byś musiał iść odpocząć - dopowiada Tomi
- Co wyście się tak uparli?!
- Bo może, tak siedzisz tu codziennie. A dodatkowo jak jesteś na noc, to nie śpisz - odpowiada z irytacją.
- Czasem śpię..
Potwierdzam....

- Ile to jeszcze potrwa? - pyta głos.
- Nie możemy dokładnie tego powiedzieć. Podajemy co raz to mniejsze dawki leku.
Nic nie rozumiem.
- Ale około tygodnia, miesiąca, roku?! - odpowiada zdenerwowany.
- Proszę Pana, proszę się uspokoić, to nie ode mnie zależy.
Nie słyszę odpowiedzi. Czuję tylko, że ktoś łapie mnie za rękę.

Słyszę jak zawsze ściszony głos. Czyta chyba gazetę, bo co jakiś czas słychać szelest kartki.
- Sport cię pewnie nie interesuje - mówi przewracając kartkę.
Tak, bo polityka którą przed chwilą przedstawił była bardzo interesująca.

- To co, zostaniesz przy niej? - pyta głos.
- Ollie słuchaj, bardzo chętnie, ale siedziałem już z nią dzisiaj.
Dobrze wiedzieć, że Oliver tak chętnie tu siedzi...
- Lukas proszę, to ważne. Mam ważne spotkanie w biurze - tłumaczy się.
Zaraz, to znaczy, że Luke ze mną tu zostaje? Jak słodko...
- No dobra, niech ci będzie. Masz dwie godziny, bo mam później plany.
- Jasne - mówi i słychać jak wybiega.
Wnioskuję, że Luke siada na czymś.
- No to sobie jeszcze posiedzimy Kath.
Czuję jak klepie mnie w ramię.

Jak zawsze próbuję się poruszyć, jednak tym razem jest inaczej. Mogę poruszyć palcami. Czuję wenflon wbity w prawą dłoń. Oddycha mi się zdecydowanie lepiej, a powietrze dostarczane przez wąsy łaskoczą moje nozdrza.
Otwieram powoli oczy i oślepia mnie światło. Jedyne co widzę to biały sufit. Powoli odwracam głowę na prawo. Siedzi ze słuchawkami w uszach. Jak zawsze ułożone idealnie włosy i dopasowany stój, ale siedzi przy mnie. Siedzi tu mimo, że nie może ze mną rozmawiać. Zawsze tu był.
- Lukas - szepczę.
______________________________________________________

Witam was po długiej nieobecności. Rozdział jest krótki, no bo ile można pisać co słyszy nieprzytomna osoba :))
Zaczęłam go pisać dość późno, bo staram się zająć nauką (mimo, że to różnie wychodzi) no i wyszło z tego 2 miesiące. 
Zapraszam do komentowania, napiszcie co myślicie o treści. I postaram się, alby następny rozdział pojawił się szybciej. 

wtorek, 1 września 2015

Rozdział Siódmy

Reszta tygodnia minęła szybko i nudno. Oczywiście unikałam Sztywnego jak tylko się da. Na szczęście prawie zawsze był poza domem.
W poniedziałek rano ubieram się mój wspaniały mundurek szkolny i schodzę na śniadanie. Na swoim miejscu siedzi już Sztywny. Nic nie mówiąc siadam na miejsce, Rose kładzie przede mną talerz z jajkami po benedyktyńsku z sosem holenderskim. Kiwnięciem głowy jej dziękuje i zabieram się za śniadanie. Co jakiś czas patrze w stronę Wilsona, ale on jest wpatrzony w swój talerz. Kiedy tym razem na niego spoglądam nasze spojrzenia się spotykają. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, jednak ja odpuszczam pierwsza. Cholera, przegrałam. Rose stawia obok mojego prawie pustego talerza papierową torbę z drugim śniadaniem.
Po posiłku i przegranej grze w spojrzenia jadę do szkoły. Do przerwy obiadowej nie dzieje się nic spektakularnego. Jak zawsze ochrzan ze strony nauczycieli i mierzenie mnie wzrokiem. Idę z Tiną przesz stołówkę, kiedy podchodzi do nas Jack ze swoją bandą.
- A księżniczka nie musi chodzić na egzaminy? - Pyta z ironią i złośliwym uśmieszkiem. - A może nasza księżniczka już zdała indywidualnie u profesora?
Katherine opanuj żądze mordu...
- Może wpadłeś na to, że twoja księżniczka jest dużo mądrzejsza od ciebie i zdała egzamin dużo wcześniej w Nowym Orleanie? - Pytam pewnie, czując własny triumf. Razem z Tiną omijam go. - I to nie indywidualnie - szepczę mu do ucha i idę dalej.
Po lekcjach, obowiązkowym starciu z Jackiem i truciu nauczycieli, że mam niepoprawne buty idę do wyjścia. Zack standardowo odwozi mnie do domu.

***

W czasie kolacji schodzę na dół. Podejrzewam, że Rose znów nie będzie. Ostatnio rzadko przebywa w mieszkaniu. Spędza czas z Jonatanem. To właśnie z nim będzie miała dziecko. Poznałam go w sobotę, kiedy go tu przyprowadziła. Jest wysokim szatynem, z szerokimi barkami. Miał na sobie koszulę, marynarkę i jeansy. Typowy tatuś, moim zdaniem się spisze.
Tak jak myślałam - na dole nikogo nie ma. Sięgam po pieczywo i toster. Wkładam chleb do opiekacza, szykuję sobie masło orzechowe i talerz.
- Rose znów nie ma? - odzywa męski głos za mną. Odwracam się i widzę Olivera stojącego przy barku. Nie chcę na niego patrzeć, więc znów zajmuję się jedzeniem.
- Standardowo - odpowiadam.
Szykuję sobie kolację, po czym idę w kierunku schodów.
- Jak ci idzie w szkole? - pyta.
Szczerze zaskakuje mnie tym pytaniem. Co mam odpowiedzieć? "Całkiem nieźle, tylko Jack się nie może ode mnie odpierdolić i mam go serdecznie dość". Raczej takie coś mu się nie spodoba. Wracam i kładę talerzyk z jedzeniem na barku.
- Cudownie. Czemu pytasz? - odpowiadam ze sztucznym uśmiechem.
- Tak po prostu - mówi z twarzą bez wyrazu.
Stoimy tak jeszcze chwilę bez słowa. W końcu Oliver idzie do swojego gabinetu. Uważam, że nie ma sensu tkwić w tym miejscu, więc wracam do pokoju. To była dziwna rozmowa, o ile w ogóle można nazwać rozmową tą dziwną wymianę zdań.

***

Siedząc w sali języka angielskiego piszę cały czas z Liz. Przyjeżdża w sobotę i mamy zamiar trochę poszaleć. Niestety dwa słowa mi to uniemożliwiają, brzmią: "OLIVER WILSON".
Postanowiłyśmy, że spotkamy się w centrum handlowym. Tylko dlatego, żeby nie wzbudzić podejrzeń Zacka. Zjemy obiad i połazimy po mieście, a może nawet wypijemy coś mocniejszego. 
Tina szturcha mnie z miejsca obok.
- Słyszysz cokolwiek? Wołam cię od pięć minut - pyta szeptem.
Na to kręcę tylko głową. 
- Lecimy gdzieś w sobotę? - pyta z radością. 
Czemu akurat w sobotę?! 
- Nie mogę - odpowiadam tak samo szepcząc. 
- Czyżby pan bogacz ci zabraniał? Kiedy ostatnio nam wbił na imprezkę, nie był raczej zbyt szczęśliwy - śmiejemy się. Zamierzam odpowiedzieć, ale w tej chwili dzwoni dzwonek na przerwę.
Razem z Tiną idziemy do stołówki.

***

W piątkowy wieczór zaczynam malować nowy obraz. Tym razem wybrałam ulicę Nowego Orleanu - Bourbon Street. Ulica przepełniona klubami. Jak każdy by się domyślił, bywałam tam dość często.
Kiedy kończę kontur słuchać pukanie do drzwi. Odwracam się, w progu stoi Lukas. Jest ubrany w białą koszulkę, kurtkę skórzaną i ciemne jeansy.
- Hej - mówię z uśmiechem. Mężczyzna podchodzi do sztalugi i wpatruje się w płótno.
- Ładny obraz - komentuje.
- To jeszcze nie obraz, a sam szkic - tłumaczę. - To Bourbon Street, w Nowym Orleanie.
Luke jeszcze przez chwilę wpatruje się w kontury. Później lustruje wzrokiem cały pokój.
- Nic tu nie zmieniłaś - stwierdza i patrzy na mnie.
- Nie mam zamiaru jakoś się tu zadamawiać  - mówię chowając farby i odnosząc pędzle do łazienki.
- Czemu nie? Masz tu wygodne życie, nie musisz się o nic martwić. Ja bym skorzystał na twoim miejscu - stwierdza. Moim osobistym zdaniem, to głupie myślenie. No bo co? Przy kimś mam kasę, dom i nie muszę prawie nic robić, to co mam się tego trzymać?! Bez sensu...
- Nie zostanę tu dłużej, niż muszę. Nie mam zamiaru żyć na utrzymaniu kogoś, kto nawet odrobinę mnie nie lubi i karze mi się trzymać jakiegoś durnego regulaminu - odpowiadam trochę ostrzej niż zamierzałam.
Luk podchodzi bliżej i kładzie mi obie ręce na ramionach. Momentalnie cała się spinam. Chyba to wyczuł, bo trochę zbiło go to z tropu.
- Dobrze, to twój wybór - mówi delikatnie, uśmiechając się. Odwzajemniam uśmiech. Słyszę kroki w korytarzu. Odwracam głowę w stronę drzwi. W kierunku swojej sypialni idzie Oliver. Jednak kiedy spogląda w naszą stronę, zatrzymuję się. Lukas zauważa go i bierze ręce z moich ramion.
- Hej Ollie, nie było cię , więc przyszedłem do Kath pogadać sobie - tłumaczy się, próbując obrócić to w żart.
Wilson patrzy najpierw na niego, a potem na mnie i znów wraca wzrokiem do przyjaciela.
- Pogadać - mówi z lekko sztucznym półuśmiechem. Zwraca wzrok w moją stronę i idzie do swojej sypialni. Luke wzdycha teatralnie, tak jak przy naszym pierwszym spotkaniu i odwraca się z powrotem w moją stronę.
- Chyba już na mnie pora - oznajmia. Nachyla się i całuje mnie w policzek. - Na razie Kath - puszcza oczko i wychodzi z mojego pokoju.

 ***

W końcu naszedł ten dzień. Jest sobota rano. Ubieram czarną bokserkę i na to prześwitujący sweter, w tym samym kolorze. Do tego jasne jeansy i czarne botki na obcasie. Do małej torebki wkładam telefon i niedawno kupiony portfel z kartą kredytową. Schodzę na dół, na szczęście nikogo nie ma. Windą jadę na dół, gdzie mam się spotkać z Zackiem. Pół godziny później jestem w centrum handlowym, umówiłam się tu z Liz. Sprawdzam telefon, a kiedy go chowam widzę zbliżającą się do mnie wysoką, bladą, szczupłą postać. Moja przyjaciółka odkąd pamiętam nosi wysoki kok, ułożony ze swoich długich blond włosów. Ma na sobie granatową sukienkę i czarny kardigan, do tego ciemne wełniane pończochy i glany. Kiwam do niej, a ona szybko podchodzi do mnie i mnie przytula.
- Katherine! - kwiczy mi do ucha. Kiedy się odsuwa widać lepiej jej mocny, ciemny makijaż. Robi sobie taki, odkąd skończyła piętnaście lat.
Świetnie się razem bawimy.
Dochodzi siódma, według bzdurnego regulaminu, powinnam być już w domu. Ups! Chyba mi się dziś nie uda. W sumie biorąc pod uwagę to, że nigdy nie wykorzystałam weekendowego czasu, mogę go doliczyć do dzisiejszego. Pewnie według Sztywnego to tak nie działa. W centrum zjadłyśmy obiad i zaraz po nim wyszłyśmy. Idziemy jedną z ulic Nowego Jorku, w sumie to nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. Przechodzimy obok jednego z klubów, wtedy Liz się zatrzymuje.
- Musimy tam wejść - mówi stanowczo, jednak z uśmiechem,
Dziesięć minut później jesteśmy już w środku. Nie było wielkiego problemu z wejściem, wystarczyło dać trochę pieniędzy "ochroniarzowi". Trudno go tak nazwać, ponieważ nie interesuje go nic, prócz sprawdzania dowodów. Lokal jest jak typowy bar w Nowym Orleanie - gołe cegły, bar i kanapy dla większej ilości osób.
Przy barze już jest większy problem, żeby kupić alkohol. Barman jest niezłamany i nie chce go dać Liz. Po pięciu minutach starań podchodzi do niej, starszy o dobre dziesięć lat mężczyzna. Mówi jej coś do ucha. Jestem zaskoczona, bo mężczyzna kupuje jej dwunastkę shotów. Szczerze mówiąc, Liz robi tak zawsze w klubach. Szuka frajera, który kupuje jej drinki. Taka już jej natura.  Mężczyzna płaci i odchodzi, podchodzę do niej.
- Podziałało nawet w Nowym Jorku - szczerzy się. - Tylko tutaj nawet płacą - bierze jeden z kieliszków i wznosi toast. - Za frajerów w klubach.
Tak samo biorę kieliszek i wypijam zawartość jednym łykiem. Trunek pali mnie w gardle, czuję ciepło rozchodzące się po całym ciele. Kiedy trafiłam do ośrodka mogłam tylko marzyć o alkoholu.
Po dwóch kolejkach sprawdzam telefon, nieodebrana wiadomość od: Rose, Lukasa i Olivera. Kiedy chcę go włożyć z powrotem, zaczyna wibrować. Dzwoni Olllie, więc odbieram.
- Czy ty wiesz, do cholery, która jest godzina?! - krzyczy do słuchawki.
Wstaję i pokazuję gestem Liz, że idę na zewnątrz. Kiwa mi, że zrozumiała. Idę do wyjścia, potykając się pod drodze, właściwie nie wiem o co. Kiedy już jestem na dworze, opieram się o ceglaną ścianę.
- Oliver, heej, co słychać - śmieję się, a chłodne powietrze owiewa mi twarz.
- Gdzie jesteś?! - warczy. Jak zwykle uroczy Pan Sztywniak, musi się spinać. Taka tradycja.
- Ja, ja jestem w barze. Z moją przyjaciółką, Liz. No, tak, z Liz. To moja przyjaciółka - tłumaczę mu jak dziecku. Tak chyba jestem troszkę pijana, ale tylko trochę.
- Piłaś - stwierdza. Bardzo spostrzegawczy! A co myśli, że niby do czego służy bar? Do popijania herbatki i jedzenia ciasteczek? Niby szef firmy, a nie jest zbyt inteligenty.
- Tak, proszę pana - odpowiadam, jakbym była w wojsku. Ej, to w sumie niezły plan na przyszłość.
- Wracaj do domu!
- Nie, proszę pana - śmieję się już teraz na głos.
- Katherine! - wrzeszczy.
- Słuchaj Wilson, nie mam zamiaru wracać. Przez cholernie długi czas nie widziałam mojej przyjaciółki. I powiem ci, że mi tego nie zepsujesz. Żegnam! - przy wypowiedzi plącze mi się język, ale brnę do końca i rozłączam się.
Przechadzam się trochę po chodniku i opieram się o boczną ścianę klubu. Nie ma tu ludzi i jest już ciemno, na szczęście jest też tu cicho. Mija chwila, widzę zbliżającego się mężczyznę w kurtce skórzanej i ciemnych jeansach. Kiedy podchodzi bliżej, widać jego krótko obcięte, czarne włosy. To ten facet, który dwukrotnie nam stawiał.
- Hej piękna, jak tam? - przystaje na przeciw mnie, jednak trochę za blisko.
- Nic, muszę wracać do przyjaciółki - chcę przejść obok niego. Mężczyzna przyciska rękę do ściany, uniemożliwiając mi przejść, jednocześnie drogę ucieczki.
- Pomyślałem sobie, że mogłabyś mi podziękować za drinki - zbliża się do mnie jeszcze bardziej. Lgnie do mnie całym czasem i brutalnie zaczyna całować mnie w szyję. W jednej sekundzie cały alkohol się ze mnie ulatnia. Próbuję się wyrwać, ale facet nie odpuszcza. Podnosi mnie i mocno przyciska do ściany. Uderzam głową o elewację, ból jest dość silny. Nie odpuszczę, nie tym razem. Zaczynam się szarpać, choć napastnik jest silniejszy. Jednym ruchem ręki rozdziera mój sweter i brzeg bokserki. Próbuję krzyczeć, lecz nie jestem w stanie, czuję jedynie łzy lecące mi po policzkach. Torebka ląduje na ziemi, a usta mężczyzny kierują się coraz niżej. Pociąga za zapięcie spodni, wyrywając guzik. Staram się kopać, mimo, że nieskutecznie.
- Nie sprzeciwiaj się, kochanie - mówi pewnym głosem, a jego dłoń wraca do rozporka jasnych jeansów. W pewnej chwili, w prawej ręce znajduję tyle siły i uderzam go pięścią w twarz. Odskakuje, a ja uderzam ponownie, tym razem łokciem. Łapie się za twarz i pluje krwią. Nie wiedziałam, że mam tyle siły.
- Suka - syczy nadal zasłaniając ręką twarz.
Schylam się i biorę torebkę. Kolanem zahaczam o coś, co rozdziera materiał. Idę chodnikiem, ocierając wierzchem dłoni łzy. Wchodzę na ulicę, zatrzymuję się jednak słysząc pisk opon. Ktoś wychodzi z samochodu i podchodzi do mnie. Nie wierzę... to Lukas!
- Mój Boże, Katherine, co ci się stało? - kładzie mi delikatnie dłoń na policzku, ocierając kciukiem nadal lecące łzy.
- Proszę, zabierz mnie do domu - łamie mi się głos.
Luke prowadzi mnie na miejsce pasażera, a sam siada za kierownicą. Przez całą drogę nic nie mówi, kiedy zatrzymuję się pod HEDYLĄ odwraca do mnie głowę.
- Iść z tobą? - pyta z troską, patrząc na moje rozdarte ubranie.
- Nie, dam sobie radę - odpowiadam cicho. Nadal chce mi się płakać, ale muszę się powstrzymać.
- Kath... - zaczyna. - Co tam się stało? - kładzie mi rękę na ramieniu. - Ktoś ci coś zrobił?
Nie wiem, czy mogę mu powiedzieć.
- Nie - odpowiadam. Po jego minie widać, że mi nie wierzy. - Ale...
- Ale próbował - dokańcza za mnie. Kiwam głową, chłopak ściska mocno kierownicę i widać jego wściekłość. Bez słowa wychodzę z samochodu, w odbiciu lustrzanym we windzie widzę w jakim stanie jestem. Rozdarty sweter, tak samo brzeg koszulki. Widać fragment czarnego stanika. Staram się naciągnąć na niego bluzkę, jednak bezskutecznie. Nie można nic zrobić też z brakiem guzika w spodniach i dziurą na kolanie. Drzwi windy otwierają się, a ja już się boję, co się stanie, kiedy tam wejdę.
Wchodzę do salonu, a z gabinetu wychodzi Oliver. O dziwo jest ubrany w jeansy i szarą koszulkę.
- Co ty sobie myślisz!? - wrzeszczy idąc do mnie. Nie wiem, czy lepiej się tłumaczyć, czy stać cicho. Wilson mierzy mnie wzrokiem .- Jak ty w ogóle wyglądasz? Co, moda z Burbon Street. tak? - pokazuję na rozdarcie w koszulce i nie zakryty w pełni biustonosz. Doskonale wiem o co chodzi, na tej ulicy jest wysyp puszczalskich.
- Gdzie Rose? - pytam. Martwię się o nią, w końcu jest w ciąży.
- Śpi, w ogóle co to ma za znaczenie?! Robisz same kłopoty! - krzyczy a w jego ciemnych oczach widać wściekłość.
- Proszę cię, nie krzycz - proszę łamiącym głosem. Nie chodzi tylko o to, żeby nie obudził cioci, ale ja sama się go boję w takim stanie.
- Nie będziesz mnie uciszać w moim domu! - wskazuje na mnie palcem i znów mnie mierzy. Tym razem, jakby z odrazą. - A w sumie idź, ja mam już dość - mówi nieco ciszej. Nie wiem czemu, ale jego słowa trafiają do mnie i bolą. Nie zastanawiając się dłużej idę szybko do pokoju. Biorę gorący prysznic licząc na to, że zmyję tym brud dzisiejszego dnia...

***

Rano bardzo boli mnie głowa. Nie mam siły nawet zejść na śniadanie i cały ranek spędzam w łóżku. Oczywiście omijam przy tym rozmowy z Rose i spotkanie z Oliverem. 
O trzeciej z braku zajęcia zabieram się za naukę. Ubrana w leginsy i luźną koszulkę, siedzę na łóżku z książką, jednak nie mogę się skupić przez ten ból głowy. Piszę do Liz. Jeśli mam być szczera, nie martwiłam się o nią za bardzo. U niej nie ma sytuacji choć trochę podobnej, która zdarzyła mi się wczoraj. Ona zawsze jest do tego chętna. Do pokoju wchodzi ciotka. Nie jest ubrana w robocze ubranie. Ma za to na sobie lawendowy sweter i czarne spodnie. Siada na brzeg łóżka. Jestem pewna, że wie o której wróciłam.
- Katherine - mówi, ale bez złości, jakiej nie oszczędzał sobie Oliver. 
- Ciociu, przepraszam, ale nie chcę o tym nawet gadać - biorę książkę i odkładam na biurko. 
- Wiesz, że tak nie może być - mówi spokojnym tonem.
- Tak, wiem. Mam nauczkę i to mocną. A teraz przepraszam, źle się czuję - odpowiadam ostro i momentalnie tego żałuję. Ból w głowie narasta, najgorszy kac. Rose bez słowa wychodzi, zamykając za sobą cicho drzwi.
Po godzinie siódmej schodzę na dół i starając się ignorować spojrzenie Rose, biorę tabletkę. Ból się nasila, co jest nielogiczne. Wchodząc na piętro. Słychać, że ktoś wychodzi z windy. Staję przy barierce, jest tu ciemno, więc nikt mnie nie zobaczy. Do salonu wchodzą Oliver z Lukasem. W swoich standardowych strojach - garnituru Sztywniaka i skórzana kurtka u jego przyjaciela.
- Rose, możesz nas zostawić samych? - pyta oschle Wilson. Ta ucieka niczym szczur i idzie do swojego pokoju. Luke wyciąga dwie szklanki i whisky.
- Nie przesadzaj stary, jest młoda. Ty się nie bawiłeś w młodości? - mówi nalewając trunek. Już wiadomo, że mówią o mnie.
- Nonsens, ona potrzebuje dyscypliny. A mnie często nie ma - tłumaczy upijając łyk.
- Jest Rose, nie przesadzaj. Jest nastolatką, straciła rodziców, potrzebuje kogoś. Sam po wczoraj wiesz, że jest bezbronna. - odpowiada.
- Po wczoraj tylko wiem, że może skończyć jak jej matka. A raczej nie trzeba bezbronności, żeby się upić. Mogłem się dwa razy zastanowić zanim zgodziłem się ją przyjąć.
Luke marszczy brwi. On nie wie, że mu nie powiedziałam. A co jeśli mu powie? Zaciskam ręce na barierce. "Skończyć jak jej matka"... ciekawe.
- Ollie, dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Co ona za to mogła - denerwuje się blondyn.
- O czym ty mówisz?
Powie mu.
- Nie udawaj, że nie wiesz. Kath wczoraj ktoś chciał wykorzystać... To mało powiedziane. Cudem uniknęła gwałtu. Nie wiem, co by się z nią stało, gdyby prawie nie weszła mi pod koła.
No i powiedział. Oliver stoi i wpatruje się w przyjaciela. Mężczyzna zaciska pięści i po chwili mówi.
- No nie wiem, czy to co mówisz jest prawdą.
Przez te słowa coś we mnie pęka. Jak można tak o kimś mówić? Biorę głęboki oddech.
- Tak, bo każda dziewczyna taka jak ja chce się puszczać na prawo i lewo. Prawda Oliver? - mówię na tyle głośno, żeby usłyszeli. Próbuję też, żeby jak najmniej było widać, że jego słowa mnie ruszyły. Obaj patrzą w moją stronę. Schodzę po schodach. - Taka dziewczyna jak ja, nie potrzebuje rodziców. W sumie to niczego nie potrzebuję, tylko szkolenia jak być dobrym obywatelem, co? Może szkoła wojskowa? - krzyżuję ręce na piersi.
- To może ja was zostawię samych? - odzywa się Luke i szybko wstaję. Kiedy drzwi windy się zanim zmykają Wilson patrzy na mnie.
- Katherine... - zaczyna.
- Daruj sobie - odwracam się i biegnę po schodach. Nie chcę słyszeć od niego ani słowa.
Wbiegam do pokoju i zamykam za sobą drzwi. Nie wiem czemu, ale pojedyncza łza spływa mi po policzku. Osuwam się na podłogę i opieram głowę o drzwi.
Chwilę później słychać pukanie.
- Katherine, możemy porozmawiać? - pyta spokojnie. Nic nie odpowiadam. - Kath, proszę.
Słyszę jak siada na ziemi i czuję, że opiera się w tym samym miejscu, co ja.
- Nie chce z tobą rozmawiać, idź stąd! - krzyczę.
- Przepraszam - mówi, co przez drzwi brzmi jak szept. Z impetem uderzam głową o drewno. Nieustający ból w głowie się nasila.
- Pieprz się - cedzę przez zęby. Czuję rozczarowanie, bo mężczyzna wstaje. A może lepiej mu coś powiedzieć? Może tak będzie lepiej? Wstaje najszybciej jak mogę i otwieram drzwi. Ollie jest już przy wejściu swojej sypialni. Patrzy na mnie ze współczuciem.
- Wiesz co? Masz rację! Powinieneś zastanowić się kilka razy zanim mnie tu ściągnęliście. Dobrze przecież wiedziałeś, że jestem beznadziejnym przypadkiem. Jak widać same problemy - oznajmiam, a ból robi się coraz silniejszy.
- Katherine -  Oliver patrzy na mnie z przerażeniem.
- Nie, Oliver. Wiesz... nigdy nie miałam prawdziwych rodziców, tylko pijaków. Nigdy nie powiedzieli mi, że mnie kochają. Jedynie mnie wyzywali, ale nigdy nie powiedzieli mi, że jestem zwykłą dziwką. - Łzy ściekają mi po policzkach. Mam wrażenie, że coś gęstego spływa mi do ust. Ból jest nie do wytrzymania.
- Katherine, krew!- wykrzykuje Sztywny, co potęguje ból. Pojawiają mi się ciemne plamki przed oczami. Tracę równowagę i osuwam się na podłogę. Czuję, jakby ręce Olivera wciągały mnie w nieprzeniknioną ciemność.
_________________________________________________________________

Witam w ten okropny dla mnie dzień. Taak 1 września to zdecydowanie nie mój dzień...
Mam nadzieje, że rozdział wam się spodoba. Szczerze to nie mogłam się doczekać napisania tych scen.
Jak zawszę przepraszam za błędy i zapraszam do wyrażenia swojej opinii o samej fabule w komentarzach.

niedziela, 19 lipca 2015

Rozdział Szósty

Od feralnego balu dni mijały cicho i bez żadnych rewelacji. Dwie godziny temu wróciliśmy do Nowego Jorku. Oczywiście Oliver nie odezwał się do mnie ani słowem, jedynie Lukas ze mną rozmawiał.
Po rozpakowaniu ubrań (łącznie z tą piękną suknią), biorę gitarę i schodzę na dół. Tydzień temu, dokładnie o tej godzinie, graliśmy razem z Oliverem. Siadam na kanapie i próbuję zagrać choć proste nuty utworu. Usłyszy i przyjdzie mnie uczyć, w końcu to kocha. Jakieś pięć minut później zaczyna mnie to nudzić.
- Oliver, idziesz grać?! - krzyczę tak, żeby na pewno mnie usłyszał.
Cisza.
- Oliver miałeś nauczyć mnie grać!
I nadal ta wkurzająca cisza. Wstaję, nie odkładając gitary.
- Wilson, idziesz, czy nie?! - i nadal się nie odzywa. - Jak chcesz -mówię cicho, zamachuję się i uderzam gitarą o ścianę. Instrument rozwala się, a odłamki lądują na podłogę i dywan. O cholera! Nie chciałam jej rozwalić!
Taaa, tak samo było z butelką w łazience, ups.
Klękam i zaczynam zbierać mniejsze kawałki drewna, kiedy widzę idealne wypastowane czarne angielki.
- Teraz? - pytam poirytowana, Sztywny przykuca obok mnie i sam zaczyna po mnie sprzątać.
- Lepiej późno niż wcale. Prawda, Katherine? - spogląda na mnie zimnym wzrokiem. - Trzeba kupić ci w takim razie nową, jeśli chcesz się uczyć nadal.
Zabrzmiał właśnie tak, jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Formalny i sztywny.
-Przestań - mówię stanowczo. Patrzy na mnie ze ciekawością  - Przestań być Sztywnym, bądź Oliverem, który lubi mi rozkazywać, grać na gitarze i dogadywać o Lukasie. Wszystko jedno, tylko nie bądź Sztywnym.
Ollie wstaje, a ja zaraz po nim.
- Nie mogę, bo jestem tylko marnym biznesmenem dla którego liczą się tylko pieniądze i władza - stwierdza i szybkim krokiem idzie do gabinetu.
Stoję w miejscu, patrząc w drzwi za którymi zniknął. Zabolało mnie to, a nie powinno. Żałuję, że wtedy mu to powiedziałam.
Zbieram resztę skrawków i ulatniam się do swojego pokoju.

***

Około drugiej zadzwoniła Liz i trochę pogadałyśmy. Zaczęłam malować nowy obraz, kiedy z dołu dobiegł damski krzyk. 
- Katherine, zejdź na dół! 
Ciocia Rose! Nawet się za nią stęskniłam,. Biegnę szybko na dół i wtulam się w nią. 
- Wiesz, że tęskniłam? - pytam, siadając na stołku przy barze. - Gdzie Oliver? - zagaduję, bo przeważnie jest tu w czasie obiadu. 
- Musiał coś załatwić w pracy - odpowiada spokojnie.
Zdaję jej relację z całego balu, oczywiście pomijając ostatnią jego część. Po chwili nasuwa mi się jedno pytanie.
- Dobrze znałaś mamę? - pytam niepewnie. Ciocia robi zaskoczoną minę, jednak po sekundzie odpowiada:
- Nigdy nie miałam z nią dobrych kontaktów. Kiedy tylko skończyłam osiemnaście lat wyprowadziłam się do Nowego Yorku. Cztery lata później od starej znajomej dowiedziałam się, że Holly urodziła dziecko - mówiąc dziecko ma na myśli mnie. - Kiedy do niej przyjechałam, dostałam szoku. Żyła w brudzie, za dużo piła. Nie mogłam nic z tym zrobić. To przez Marka tak się stoczyła - kiedy kończy widać wyraźnie jej poczucie winy, że nic z tym nie zrobiła.
Nie mówiąc nic więcej wracam do sypialni, przykro tak na nią patrzeć.

***

Następnego dnia szykuję się i schodzę na dół na śniadanie. Wczoraj się już nie spotkałam ze Sztywnym. 
Przy barku stoi Oliver z Rose. Czyżby się żalił z tego, co wydarzyło się na balu? Siadam na stołku, zwracając na mnie ich uwagę, Ciocia na smutne oczy, coś jest nie tak. 
- Co się stało? - pytam. 
- Musimy ci coś powiedzieć - zaczęła, czy ja mam się bać? Bierze głęboki oddech. I po chwili mówi - Jestem w ciąży. 
Co? Ale, że jak? W ciąży? Z kim, do jasnej cholery?! Będę mieć kuzynkę, albo kuzyna? Powinnam się cieszyć?
Zaraz, to znaczy, że się wynosimy? Przecież ciocia nie może urabiać się po łokcie, będąc w odmiennym stanie. Genialnie! Uśmiecham się, wstaję i podchodzę do niej się przytulić.
- Gratulację! To, kiedy się wyprowadzamy? - pytam z radością. Sajonara Wilson! 
- Nie wyprowadzacie się - odpowiada Oliver. Słucham jak? Rose się wynosi, to ja też. Robię zdziwioną minę. - Razem z ciocią tutaj zostaniecie- dodaje. 
Nie, nie i jeszcze raz nie! Czemu ciociu, czemu? Posyłam jej rozczarowane spojrzenie, a ona się na to uśmiecha.
- Teraz muszę wyjść, dacie sobie radę prawda? -pyta z troską.
Oliver kiwa potwierdzająco głową i odprowadzamy ją do windy.
- Wrócę pod wieczór - mówi Rose przed wyjściem.
Kieruję się szybko do kuchni i przeszukuję wszystkie szafki w poszukiwaniu płatków śniadaniowych. 
- Mogę wiedzieć, co ty robisz? - pyta Wilson 
- Nie jadłam śniadania, więc szukam sobie płatków. Jakiś problem?
- W lodówce jest gotowe ciasto na naleśniki. Nie rób bałaganu, a zrób to, co przygotowała ci Rose - nakazuje. 
- Nie będziesz mi mówił, jak mam żyć. - odpowiadam. Słychać jego ciche, pełne rezygnacji westchnięcie. Wycofuje się do swojego gabinetu. No i dobrze!
Robię szybko śniadanie i wracam do pokoju dokończyć obraz.
Pół godziny później, słychać, jak Oliver wychodzi rozmawiając z kimś przez telefon. Tsa... więc zostałam sama. Po skończeniu obrazu schodzę na dół coś zjeść. Jednak dziwnym trafem kiedy się tam znajduję tracę apetyt.
Kręcę się w kółko po całym domu, drzwi do gabinetu Olivera są otwarte. Mimo, że nikogo nie ma, nie jestem pewna, czy mogę tam wejść.
Po minucie gapienia się na drzwi, wchodzę do środka. Pomieszczenie nie jest duże, ściany pomalowane są na jasny odcień szarego. Prócz jednej, całej oszklonej przed którą stoi duże, mahoniowe biurko z przystawionym do niego obrotowym krzesłem. Leży na nim zamknięty MacBook, stojak na wizytówki, lampka i zamknięty notes z piórem. Z prawej strony od wejścia stoją regały z takiego samego ciemnego drewna wypełnione teczkami, segregatorami. Jedna z półek się wyróżnia, stają na niej statuetki i grawerowane dyplomy na laminacie, oraz na szkle. Podchodzę bliżej, nagrody są za grę na gitarze. Wyciągam rękę, żeby dotknąć pucharku.
- Podglądamy? - dobiega męski głos ze strony drzwi.
Momentalnie odskakuje od półki, spoglądam w stronę wejścia. Stoi tam wysoki brunet, ubrany w bordową koszulę, ciemne jeansy i czarne converse.
- Tomas, ja.. - przerywam, żeby ułożyć w głowie co chcę powiedzieć. - Nie słyszałam jak wchodzisz. Przepraszam.
Najmłodszy z Wilsonów uśmiecha się na to.
- Co ty na to, żebyśmy nigdy, przenigdy nie wspominali o tym Olliemu?
- Tak - odpowiadam od razu.
Wychodzę z gabinetu, a Tomas zaraz za mną.
- Rozumiem, że nie zastałem Olliego - śmieje się.
- Nie, wyszedł bez słowa i mnie zostawił - odpowiadam z uśmiechem. Tomas siada na kanapie i wyciąga telefon. Po chwili grzebania w nim, mówi:
- Jak kogoś potrzeba, to nikt nie ma czasu - wstaje i chowa aparat do tylnej kieszeni spodni. - Idziesz ze mną na lunch?
Ciekawe czemu mam wrażenie, że Sztywny nie będzie z tego zadowolony? W końcu w jego śmiesznym regulaminie jest tylko taki punkt. "W weekendy może Pani wychodzić poza mieszkanie od godziny 12 do godziny 7" Ale jednak patrząc na inny punkt "Śniadania i kolacje je Pani w mieszkaniu" nie można powiedzieć, że lanchu nie mogę zjeść poza apartamentem.
- Jeśli pójdziemy na pizze, to jasne - odpowiadam.
Piętnaście minut później jesteśmy już na ulicy Old Fulton w pizzerii "Grimaldi's". Tomas powiedział, że udało nam się wejść bez kolejki bo zna właścicieli. Zamawia pizze pepperoni i wraca do stolika.
- No to jak ci się żyje z moim braciszkiem? -pyta z uśmiechem.
- Mam być miła czy szczera?
Zaczyna się śmiać
- Nie dziwie się, mój braciszek umie zdenerwować człowieka. - mówi śmiejąc się. Prycham,- Ale luzik, on taki na serio nie jest. On nie chce po prostu wyglądać na miłego. -dodaje.
Nie chce wyglądać na miłego? Przecież to nie ma sensu.
- Czemu? - pytam zdziwiona.
- Kto wie. - odpowiada Tomas.
Przez resztę spotkania gadamy o szkole, związkach i Nowym Orleanie. Dowiaduje się, że niedawno zerwał z dziewczyną i nie ma ochoty się z nikim spotykać, prócz przyjaciół. Ja opowiadam mu o znajomych, których miałam w domu oraz to, że z nikim praktycznie nie byłam. To w sumie prawda, bo przez cały ten czas miałam tylko jednego chłopaka. Kiedy kończymy jeść bierzemy, jeszcze jedną pizze na wynos dla Olivera. Osobiście szczerze wątpię, żeby "arystokrata" jada takie rzeczy. Wchodzimy z nią do czarnego Jeepa i jedziemy do Hedyli. Kiedy wchodzimy do salonu Sztywny idzie w naszym kierunku.
- Gdzie byłaś?!- pyta podniesionym głosem. Spoglądam tylko na Tomasa, który jest bardzo spokojny.
- Stary, nie panikuj. Wziąłem ją na lunch - tłumaczy się młodszy Wilson.
- A kto ci pozwolił? - mówi, oskarżycielskim głosem.
- Nie przesadzaj - bronię Tom'ego trzymając pudełko pizzy.
- Ty się nie odzywaj! - wymierza we mnie palcem. Cholera, no przesadza, to tylko lunch!
Bracia mierzą się wzrokiem. To nie normalne...
- Może lepiej pójdę - mówi w końcu Tomas. - Na razie Kath.
Kiwam do niego, kiedy idzie do wyjścia. Kiedy drzwi windy się zamykają odwracam się do Olivera.
- A ciebie co napadło? - pytam z ironią. Sztywny kieruje się w stronę kuchni. - Ogłuchłeś?! - krzyczę do niego.
Nie reaguje.
- Myślałam że głuchota dopada ludzi w starszym wieku - żartuje sobie z niego.
- Odczep się - odpowiada ze spokojem, siadając na stołku przy barze.
Podchodzę do niego i rzucam pudełko z pizzą na barek.
- Kupiliśmy ci obiad - mówię wściekle i ulatniam się do pokoju.

_________________________________________________________________________

Mam nadzieje, że rozdział się spodobał. Jest krótki, ponieważ zależało mi, żeby dodać go dzisiaj, ponieważ mam urodziny! Oczywiście przepraszam za jakiekolwiek błędy i  zachęcam do wyrażenia swojej opinii w komentarzach, bo to naprawdę daje kopa do pisania :)))


sobota, 27 czerwca 2015

Rozdział Piąty

Resztę soboty spędzam w najdroższym hotelu w Seattle. Nowoczesny i zimny pokój z wielką łazienką i gabinetem przyprawia mnie o dreszcze. Jak można tu odpoczywać, z myślą, że mam Sztywnego na drugim końcu korytarza?
Leżę na łóżku, kiedy do pokoju wchodzi Lukas - ubrany w jeansy i czarną koszulę, a za nim Oliver - jak zwykle w garniturze. Razem z nimi jest jakaś blondynka w krótkiej, pomarańczowej sukience, trzymająca w dłoni wieszaki przykryte pokrowcami na ubrania. Momentalnie zrywam się z ogromnego łoża, który mógłby pomieścić spokojnie cztery osoby.
- Nie umiecie pukać? - pytam, krzyżując ręce na piersi.
- Katherine skarbie, to jest Rebekah Rain, stylistka - wskazuje na nią rękę. Po co mi stylista!? Przecież mogę przygotować się na bal sama. 
Rebekah podchodzi do mnie i podaję mi na powitanie rękę. Jest nawet miła. Rozpoczyna pokazywanie mi przyniesionych sukienek. Pierwsza z nich, to fioletowa, okryta czarnym tiulem sukienka - sam gorset jest pokryty tysiącami kryształków. Dół jest ogromny, zrobiony z wielu warstw materiału.
- Chodź, pójdziemy ją przymierzyć - decyduje Rebekah. Idziemy do gabinetu i wkładam z dużymi trudnościami "odbieracz" oddechu. Kiedy wychodzę, spogląda na mnie Lukas i gwiżdże pod nosem. Czuję się zażenowana. 
- Kath, wyglądasz wspaniale!
- Naprawdę? Dziękuję, ale szkoda tylko, że nie przeżyję godziny - odpowiadam z dużą irytacją. Oliver stoi krok od Lukasa, mierzy mnie od góry do dołu. - Nie włożę jej, nie ma mowy.
Lukas macha ręką, a ja wchodzę z powrotem do gabinetu. Druga przymierzana suknia jest trochę prostsza, ma czarny gorset i miętową spódnicę, przepasana paskiem wysadzanym kryształkami.
- A ta? Jak ci się podoba? - pyta z wielką nadzieją w głosie Rebekah. Myślałam, że na takie okazje zakłada się proste sukienki, najwidoczniej się myliłam. Nie odpowiadając wchodzę do pokoju. Po Lukasa minie stwierdzam, że jest wniebowzięty. Oliver marszczy tylko brwi. No! Z Sztywnym zaczynamy się chyba w jakieś kwestii zgadzać.
- Mam się powtarzać?! - wypala Lukas.
- Nie - uśmiecham się i odwracam na pięcie do gabinetu. Rebekah zaczyna wyciągać następną sukienkę. Przysięgam, że jeśli pokaże następną pstrokatą masę jedwabiu, to naprawdę jej coś zrobię!
- Słuchaj... masz może coś, no nie wiem, prostego? - momentalnie patrzy na mnie, jakby nie wiedziała, o czym mówię. Mija chwila, zanim mi odpowiada. 
- Mam - i wybiera jeden z pokrowców. Rozpina go i wyjmuje przepiękną, prostą, bordową sukienkę, zrobioną z lejącego się materiału. Szczerze mówiąc, to nie myślałam, że można się zakochać w ubraniu. Ale tak, można.
- A czy ta ci opowiada?
- Tak, zdecydowanie tak - odpowiadam po chwili gapienia się na suknię. Szybko się w nią przebrałam. Pasuje, jakby ktoś uszył ją specjalnie dla mnie. Dekolt jest spory, jednak mi to zdecydowanie odpowiada. Jest na cienkich ramiączkach, więc chociaż nie będę musiała się martwić, że odsłoni wszystko. Cała góra jest idealnie dopasowana, a dół zwiewny - z kilku warstw cienkiego materiału. - Jest idealna - mówię cicho wpatrując się w lustro. W ogóle, to po co ludziom lustra w gabinetach?
- Idziemy się pokazać panom w pokoju? - pyta podekscytowana. Kiwam tylko głową i wychodzę z gabinetu. Lukas wytrzeszczył oczy. Sztywny jak zwykle nic nie dał po sobie poznać. Chociaż, mam wrażenie, że prawy kącik ust delikatnie powędrował w górę.
- Wybrałaś ulubioną Ol.. - zaczął Lukas, jednak Sztywny mu przerwał.
- Ulubioną Lukasa. Wyglądasz znakomicie - dokończa i patrzy wymownie na Luka. On mnie skomplementował. Nie wierzę! Nigdy go chyba nie zrozumiem. 
Stylistka wypytuje mnie, jakie buty lubię i nie pytając nawet o numer wychodzi z pokoju. A kiedy wraca każe mi przymierzyć dziesięć par szpilek. Ostatecznie wybieramy jedynastocentymetrwe, czarne szpilki na platformie. Wilson oznajmia tylko, że ktoś przyjdzie po mnie o siódmej i razem z Lukiem wychodzą. Rebekah zostawiła tylko jeszcze parę dodatków i po chwili ona też wychodzi.
Od razu przebieram się w najlepsze i najwygodniejsze na świecie dresy.
Kilka następnych godzin spędziłam na gadaniu z Liz. Niestety przyjedzie dopiero w przyszły weekend, a nie w ten, tak jak to wcześniej uzgodniłyśmy. Tęsknię za nią, nie mam tu osoby, która zna mnie tak dobrze. No bo z kim mam tak rozmawiać, jak z nią? No przecież nie z Wilsonem, jeszcze mi na głowę nie padło. Kilka minut po szóstej rozlega się pukanie do drzwi. Zwlekam się z łóżka zostawiając na nim komputer i biegnę je otworzyć.
- Katherine! Przyszliśmy cię przygotować na bal! - piszczy Rebekah. Za nią stoi ciemnoskóry mężczyzna, ubrany w białe spodnie i fioletową koszulę. Rzuca mi się w oczy jego afro. Od razu widać, że dba o swój busz bardziej, aniżeli ja o własne włosy. Wolę nie wiedzieć, co ma w czarnej walizce. Jest większa od tej, z którą przyjechałam do Nowego Jorku. Bekah szybko wchodzi do pokoju, a za nią jej asystent.
- To jest Jason, fryzjer i makijażysta. Stworzy z ciebie bóstwo!
Ale ja przecież wyglądam już bosko - myślę.
Witam się z Jasonem. Każe usiąść mi na wysoki stołek, który Rebekah przesunęła na środek pokoju. Przez następne pół godziny wysłuchuje opowiadań na temat mody, w trakcie kiedy Jason kombinuje coś na mojej głowie. Nie jestem przyzwyczajona to takiego czegoś, nie lubię kiedy ktoś bawi się moimi włosami. Teraz wyjmuje wielki kufer z kosmetykami. Mając takie wyposażenie, spokojnie mógłby otworzyć drogerię. I przez następne pół godziny nawijka o makijażu. Kiedy kończy, spoglądam na zegar.
- Cholera, jest za pięć siódma, a muszę się jeszcze ubrać! - krzyczę i szybko biorę sukienkę, wiszącą na drzwiach szafy.
- Spokojnie kochana, zdążymy - mówi tak spokojnie, że aż mnie to zirytowało.
- Nie, wcale nie! Oliver tu zaraz będzie, a ja...
- To rusz się i idź się ubrać - przerywa mi Jason. Patrzę na niego złowrogo, po czym wbiegam do gabinetu. Z łatwością wkładam przepiękną kreacje, kiedy rozlega się pukanie do drzwi.
- Pomóc ci, skarbie? - pyta Rebekah, wchodząc do pomieszczenia. Kiwnęłam tylko głową, Kobieta pomaga mi zapiąć sukienkę. Wkładam jeszcze tylko buty, branoletkę i naszyjnik. Wychodzę z gabinetu, a kto tam jest? Oczywiście Sztywny. Podchodzę do łózka i biorę z niego kopertówkę.
- Możemy iść? - pytam.
- Tak - odpowiada z uśmiechem, mierząc mnie od stóp do głów. 
Oliver trzyma drzwi do apartamentu, żegnam się szybko z "ekipą przygotowawczą" i wychodzę. Przez całą drogę milczy, a kiedy zatrzymujemy się przed budynkiem, w którym odbywa się przeklęty bal, wysiada z samochodu i bardzo kulturalnie otwiera mi drzwi. Kultura przede wszystkim, co nie Wilson? Wchodzimy do sali pełnej ludzi. Nie powiem - bale w Nowym Orleanie nie dosięgają temu do pięt. Pomijając fakt, że byłam tylko na jednym. A tak w sumie to gdzie jest Lukas? Jedyna dusza z tego otoczenia, z którą można pogadać.
- Gdzie jest Lukas? - pytam, zajmując miejsce przy jednym z wielu okrągłych stolików.
- Nie martw się, nie umrzesz bez niego - odpowiada zajmując miejsce obok i to tonem, jakbym obraziła go tym pytaniem.
- Aha - rzucam, choć nie zgadzam się z jego stwierdzeniem. - A Ciebie co ugryzło? - przed chwilą był uprzejmy. Milczący, ale uprzejmy. Jednak nie decyduje się łaskawie odezwać. Po jakiś pięciu minutach mam dość jego obecności. Za długo już siedzimy razem. - Dobra nie odzywasz się, to nie. Ja idę się przejść - wstaję i kieruję się w stronę wyjścia.
Zastanawiam się, czemu właściwie przygarnął mnie pod swój dach. Nie rozmawia ze mną, same zakazy i nakazy, więc po co to wszystko? Prócz imienia i nazwiska nic o nim nie wiem. On też o mnie nic nie wie. To wszystko nie trzyma się kupy. Stoję na tarasie i słyszę, że ktoś za mną stanął.
- Przepraszam - odpowiadam momentalnie. Nie wiem, czemu tak powiedziałam. Może dlatego, że lituje się nad sierotą, a ja mu się tak odwdzięczam?... O czym ja w ogóle myślę?!
- Katherine! Ależ nie ma za co - głos Lukasa jest jak miód dla moich uszów. 
- Cześć, całe szczęście, że to ty - mówię z ulgą.
- Jak się bawisz? - pyta. Mam mu powiedzieć prawdę? Jestem tu jakieś dwadzieścia minut i mam ochotę zniknąć.
- Nijak. W ogóle się nie bawię, jest tu okropnie - mówię, nie przejmując się, że brzmię jak nadęty dzieciak.
- Czyżby Ollie powiedział ci już o tańcu? - pyta. 
Co do cholery?! Jakim tańcu?! Otwieram szeroko oczy z zaskoczenia, nie było mowy o tańcu, nie ma opcji! 
- Sądząc po twojej minie, wnioskuję, że nie powiedział ci o tym. Wyślę ci film, obejrzyj go. Taniec nie jest trudny -  oznajmia i idzie w kierunku stolika. Idę szybko do jednego z pustych korytarzy, wyciągam z torebki telefon i słuchawki, po czym otwieram plik od Lukasa. Taniec wygląda jak ten słynny z pierwszego sezonu "Pamiętników Wampirów". Całe szczęście, że uwielbiam ten serial... No to Sztywnemu się dostanie. Chowam telefon z powrotem do kopertówki i wracam do stolika, gdzie zastaję Olivera i Lukasa oraz kilka nieznajomych mi osób.
- Obejrzałaś? - pyta szeptem Lukas.
- Tak, na szczęście w miarę go znam - odpowiadam z ulgą. Luke robi minę typu "Serio?! Nie wyglądasz na laskę która by znała takie tańce..." i wraca do rozmowy z jednym z gości. Chwilę później do stolika podchodzi służba i podaje przystawki - terrine z łososia i krewetek. W trakcie jedzenia podchodzi do mnie jeden z kelnerów.
- Szampana? - pyta przykładając butelkę do kieliszka.
- Ta Pani nie pije. Nie ma ukończonych dwudziestu jeden lat - odpowiada za mnie Wilson. Kiedy kelner odchodzi spoglądam groźnie na niego.
- Mam język i takie coś, jak zdolność wysławiania się, wiesz? - mówię z irytacją. Uśmiecha się tylko, upijając łyk szampana.
- Znając ciebie, wzięłabyś - odpowiada po krótkiej chwili. Może bym wzięła, może nie. Co mu do tego?!
Nie odzywam się do niego przez pół godziny. Nudzę się niemiłosiernie, ale Lukas - jedyna osoba, z którą mam ochotę rozmawiać - jest zajęty.
Nadchodzi pora tańca jak z XIX wieku. Zupełnie nie pasuje do tego nowoczesnego przepychu.
- Zatańczy Pani ze mną? - pyta żartobliwie Lukas, oferując mi swoją dłoń. Odpowiadam uśmiechem i przyjmuję ją. Ustawiamy się razem z innymi parami i nagle rozbrzmiewa muzyka pasująca idealnie. Luke kładzie dłoń na mojej tali, a drugą bierze moją dłoń i zaczynamy tańczyć. Jest świetnym tancerzem. Jednak po krótkiej chwili należy zmienić partnera. Ej! Tego nie było w serialu! Moim nowym partnerem jest bardzo elegancki mężczyzna o brązowych włosach i zielonych oczach.
- Słyszała Pani o najgłośniejszej nowinie ostatniego czasu? - pyta bardzo szykownie.
- Niestety nie - odpowiadam starając się zabrzmieć jak on. Robi minę typu: "z jakiej planety jesteś?" i odpowiada:
- Pan Wilson przygarnął jakąś biedaczkę. Nie dość, że ją sponsoruje to jeszcze wozi się z nią po Stanach. Nie widziałem go dzisiaj, ale podobno przyprowadził ją na to przyjęcie. To przecież jest skandal... żeruje na nim i spoufala się z ludźmi z wyższych sfer.
Czy ten koleś wie, z kim rozmawia? Bo gdyby wiedział, wiedziałby też, że obraża mnie w każdy możliwy sposób. Jak można aż tak kogoś jechać, mimo, że się go nie zna?! Tak to piją z tobą najdroższe trunki tego świata,a później ciebie jadą przy innych.
- Takie dziewczyny nie powinny być wprowadzane w takie towarzystwo jak nasze. Za chwilę zaciągną jakiego młodego, przystojnego, bogatego i lekkomyślnego chłopaka do łóżka i to tyle, ile wniosą sobą do świata - mówi tak pewnie, jak na megalomana przystało.
- Interesujące - mówię. Kłaniam się partnerowi z myślą, że za chwilę kolejna zmiana partnera. - Katherine Davis. Utrzymanka Pana Wilsona, dziewczyna z niższych sfer, polująca na lekkomyślnych, za to szalenie bogatych młodzieńców - przedstawiam się. Mężczyzna jest w zupełnym szoku, otwiera szeroko oczy i tylko na mnie patrzy. Jednak niestety taniec trwa i musi się ogarnąć.
- Ja, ja przepraszam - wydusza w końcu. Nadeszła zmiana partnera i na szczęście nie muszę odpowiadać. Jeszcze chwila i koleś musiałby spierać ze smokingu własną krew.
Wpadam w "następne ręce" te jednak są cieplejsze, silniejsze i jakieś takie milsze. Przyjemniejsze nawet niż dłonie Lukasa. Mężczyzna jest wyższy, więc muszę spojrzeć w górę, żeby zobaczyć jego twarz.
- Cholera - mówię zaskoczona. Czy mogę jeszcze cofnąć to o fajnych rękach?
- Nie wyglądasz na zadowoloną -stwierdza Sztywny. Jaki on spostrzegawczy! Też by nie wyglądał na zadowolonego, gdyby wszyscy o nim plotkowali. Choć w sumie plotkują, ale on o tym nie wie.
- Bo nie jestem... Oliver, wszyscy mówią tu o tym, że jestem na twoim utrzymaniu. Twierdzą, że żeruję na tobie, spoufalam się i nie chcesz wiedzieć co jeszcze... - mówię przez zaciśnięte zęby. - Nienawidzę jak ktoś kogoś ocenia. Zrobiłeś to ty i ten koleś.
Obrót, nie wywal się w tej kiecce Davis.
- A ty ze mną tak nie zrobiłaś? - pyta momentalnie.
- Ważniacy z dobrego domu, tacy jak ty mają wszystko na dłoni. Po prostu mają forsę i nic innego się dla was nie liczy. - odpowiadam surowo. Po jego minie widać, że odpowiedz mu się nie spodobała.
Kiedy muzyka ucicha, wszyscy się zatrzymują. Oliver odchodzi szybko, niemal jak strzała. A ja za nim. 
Wchodzi do pomieszczenia z ogromnym stołem, niema tu nikogo, więc trzaskam drzwiami.
- Oliver!
Odwraca się nagle.
- Nie! Mówisz, żeby nie oceniać ludzi, a ty co robisz?! Też mogłem od razu stwierdzić, że jesteś nic nie wartą sierotą, ale tak nie zrobiłem! I przez cały czas próbuję ci pomóc! - krzyczy głośniej i ostrzej ode mnie. Szczerze mnie wkurwia.
- Och, błagam! Masz wszystko co sobie wymarzysz. Nie tak jak ja przez całe życie! Musiałam sama martwić się o to, czy mam co jeść, kiedy rodzice leżą zapici! Tacy jak ty nie mogą wiedzieć, co to jest bieda i głód! Teraz sobie wymyśliłeś, żeby przygarnąć sierotę. Barwo! Wiesz co?! Tacy jak ty, są mniej warci od nawet takich, jak moi rodzice! - krzyczę. I właśnie w tej chwili sobie coś uświadamiam. Przecież jak go nie znam. Gdyby nie on to byłabym... Właśnie - byłabym w domu dziecka, albo kto wie gdzie. Po jego mnie widać złość, rozczarowanie i coś jeszcze, smutek? - Ollie ja przpr...
- Wyjdź - przerywa mi. - Jedź do hotelu - mówi strasznie spokojnie. - Właściwie rób co chcesz, po prostu wyjdź - i wychodzi. 
Po chwili sama to robię i jak mi na początku kazał jadę do hotelu. Po długich rozmyślaniach pod prysznicem kładę się do łóżka. Nie mogę zasnąć przez to, jak okropnie się zachowałam... Czuję się strasznie... Po raz pierwszy odkąd żyję pod jednym dachem ze Szty... Oliverem, żałuję tego, co powiedziałam.
Po dwóch godzinach słyszę, jak do apartamentu wraca Lukas i Oliver. Nie wychodzę do nich. Nie spojrzałabym Ollie'mu w oczy...
__________________________________________________________________________________

Witam po bardzo długiej mojej nieobecności. Mówiąc (pisząc) szczerze jestem sama na siebie zła, że tak długo to trwało. Mimo, że rozdział sam w sobie był napisany prawie cały, ale za nim się doczekał się końca i poprawek minęło trochę. Mogę również zwalić to na poprawki w szkole, naukę itp. ale będąc w 100% szczera, nie jestem zbyt dobrym uczniem, i mimo końca roku wcale nie uczyłam się pilniej. Jednak na następny rozdział jest nadzieja, ponieważ w końcu są wakacje! Będę mieć więcej czasu i chęci do pisania. Mam ogromną nadzieje, że rozdział się spodoba, nie ma moim zdaniem szału, ale już niebawem zacznie się dziać nieco więcej. Za wszelkie błędy oczywiście przepraszam i zachęcam do wyrażenia swojej opinii w komentarzach. Trzymajcie się i miłego początku wakacji ;)

sobota, 18 kwietnia 2015

Rozdział Czwarty

Rano, o dziwo czuję się dobrze. Ubieram się w szarą bluzkę na długi rękaw, jeansowe spodnie i czarne trzewiki. Schodzę na dół na śniadanie, przy stole siedzi już Sztywny. ­
 - Dzień dobry -  mówię, leniwie zajmując miejsce w szczycie stołu. ­
 - Dzień dobry -­ odpowiada wpatrują się we mnie. Widać, że jest wkurzony za wczoraj.
 Rose kładzie przede mną miskę z płatkami i mlekiem. Jej normalne śniadanie!
Oliver za to dostaje roladki z łososia. Nie ma siły się z nim kłócić. No, może trochę go podenerwuję.
- Nigdy nie jada pan zwykłych śniadań? -­ pytam wpatrując się w jego talerz. Momentalnie patrzy na mnie, jakby nie dowierzał, że o to pytam.
 - Zawsze zadajesz tyle pytań? ­- ej no, nie zadaje ich wcale często.-­ Aha, Katherine nie będzie mnie w środę, więc przełożymy lekcje na kiedy indziej- ­spoko dla mnie lepiej. Ciekawe, gdzie się wybiera?­
 - A gdzie będziesz? ­- pytam od niechcenia, przecież wiem, że on mi nie opowie na takie pytanie. Zajmuję się moim śniadaniem, kiedy je kończę ciszę przerywa on.
 - Wybieram się do Seattle. -­ odpowiada ocierając serwetką kąciki ust. No ja nie wierzę, odpowiedział mi normalnie na pytanie. Długo mu to zajęło, no ale jednak!
 - No to daleko. -­ odpowiadam kiedy wstaje od stołu. I teraz wpadł mi głupi pomysł, wiem jaka będzie jego odpowiedź, no ale co mi szkodzi.
- A mogę jechać z tobą? -­ pytam. Widać, że znów zaskoczyłam go pytaniem.
- Nie, przecież masz szkołę. - w końcu zadaje sobie tyle trudu, żeby mi odpowiedzieć. - A po za tym to spotkanie biznesowe. ­- opowiada dalej. Szczerze - mam gdzieś, po co tam jedzie. Chcę po prostu zobaczyć jak tam jest. W życiu moim jedynym wyjazdem to przyjechanie tutaj, rodziców to nie kręciło, i nie mieli nigdy kasy na takie coś. Pomijając już fakt, że nie byli w stanie o tym myśleć.
-  Mam wolne kilka dni, jak już pewnie wiesz napisałam egzaminy jeszcze w domu. Tylko zapytałam, bo nigdy nie wyjeżdżałam z rodzicami. -­ odpowiadam mu i idę do swojego pokoju.
Staję przed sztalugą i zastanawiam się co namalować tym razem. Po chwili decyduję się na najprostszą możliwą opcję.
Zaczynam malować widok za oknem. Po namalowaniu konturów do pokoju wpada Wilson.
- Pakuj się, jutro rano wyjeżdżamy. - że co proszę?! Nie mogę uwierzyć, że się zgodził.
- Ale... przecież niedawno mi odmówiłeś.­ - odpowiadam zaszokowana. Nie rozumiem tego człowieka. ­
- Tak, to prawda. Ale przemyślałem to i stwierdziłem, że... -  ­ urywa, jakby zabrakło mu słów. ­- Po prostu wyrządzisz mniej szkód będąc ze mną. Spakuj się, jutro o dziewiątej wyjeżdżamy.
- Dobrze, będę gotowa. -­ opowiadam mu z uśmiechem. Sztywny się odwraca i kieruje się w stronę drzwi. Jednak go powstrzymuje.
- Oliver! ­- wołam go, staje i odwraca się na pięcie w moją stronę.
- Hm?
- Dziękuje -­ uśmiecham się do niego, rzadkość, ale jednak fakt. Oliver odwzajemnia miły uśmiech i wychodzi z pokoju. Przez następne godziny tylko malowałam, wieczorem pakuje rzeczy. Biorę prysznic i idę spać, w końcu jutro czeka mnie długa droga.

***

O ósmej trzydzieści jestem już gotowa. Ostatni podgląd w lustrze, ubrałam się wygodnie, w flanelową koszulkę w kratę, granatowe jeansy i szare converse. Proste jak drut włosy związałam w wysoki kucyk. Biorę walizkę i schodzę na dół, po kuchni krząta się Rose, a Sztywny siedzi już przy stole. Stawiam walizkę i zajmuję swoje miejsce.
- Dzień dobry. -­ mówię do Sztywnego upijając łyk soku pomarańczowego.
- Dzień dobry ­- odpowiada, o dziwo się uśmiechając. Rose podała mi śniadanie, naleśniki z syropem klonowym. Sztywny zajmuję się jak zawsze wykwintnym daniem, słychać, że ktoś wychodzi z windy. Dziwne na ogół nikt tu nie przychodzi, i nawet lepiej, nie chce poznawać "przyjaciół" Sztywnego. Jeśli ich w ogóle ma.
- Witam wszystkich! -­ ktoś woła wchodząc do salonu. Ten ktoś to Lukas! Jest ubrany w czarną luźną koszulę na to kurtkę skórzaną i ciemne jeansy. Co on tu robi?! Zrywam się z krzesła, skończyłam już śniadanie więc Oliver nie ma już nic do gadania.
- Hej Lukas! -­ Boże czemu ja się tak przy nim peszę?! Sztywny wpatruje się we marszcząc brwi, a temu co znowu?!
- Hej Katherine. -­ podchodzi do mnie i całuje mnie w oba policzki na przywitanie. Później uściskiem dłoni wita się ze swoim przyjacielem. Zajmuje jedno z krzeseł, tak dokładnie jakby był... u siebie w domu.
- No to co tam powiesz Kath? -­ mówi z wyraźnym zainteresowaniem, uśmiechając się. A ja właśnie uświadomiłam sobie, że stoję jak taka kretynka. Siadam i upijam kolejny łyk soku.
- Wszytko w porządku, jeśli można tak powiedzieć na moim miejscu. -­ odwzajemniam uśmiech i przez chwilę się w siebie wpatrujemy. Oliver zrywa się z miejsca, zwracając na siebie naszą uwagę.
- Powinniśmy już jechać. -­ warczy i podchodzi do swojej walizki stojącej przy kanapie. Robię to samo, biorę walizkę i torebkę. We trójkę idziemy do windy, na korytarzu stoi następna walizka, pewnie Lukasa. Czyli jedzie z nami, chodziarz z kimś będę mogła pogadać.
Na dole czeka na nas terenowe audi, oddaje szoferowi walizkę. Zajmuję miejsce z tyłu, na miejscu obok siada Lukas. Wilson siada z przodu, na miejscu pasażera. Pięć minut później stoimy w ogromnym korku, z torebki wyciągam telefon i słuchawki. Nie zdążam ich założyć kiedy Lukas wyrywa mi aparat z ręki.
- Co ty.. ­ mówię zaskoczona jego zachowaniem.
- Cicho. -­ przerywa mi. Wpisuje coś w telefon i po chwili mi go oddaje. Wpisany jest tam jego numer telefonu "Lukas Parker". Więc znam chociaż jego nazwisko, po chwili przychodzi wiadomość sms.

Cieszę się, że jedziesz z nami.

 Oo ja też się cieszę. Jak ktoś tak miły, może przyjaźnić się z kimś takim jak Sztywny. Wystukuję mu odpowiedź. 

Też się cieszę. Mimo tego, że jadę tylko dlatego, żeby nie sprawiać kłopotów. 

Słychać, że wiadomość do niego dochodzi. Sprawdzam jego reakcję, uśmiecha się jakby było w tym coś śmiesznego. Kręci głową i zabiera się za pisanie.

 Na pewno to jest powodem? ;) W takim razie cieszę się, że sprawiasz kłopoty ;) 

Jakie to urocze. Lukas jest zdecydowanie milszy. Dlaczego Rose nie zatrudniła się u niego? Byłoby to zdecydowanie lepsze. Resztę drogi Lukas rozmawiał z Oliverem, założyłam słuchawki, żeby nie słyszeć jak gadają o biznesie. Jakieś pół godziny później zatrzymujemy się na pasie startowym, szczerze mówiąc jestem zaskoczona. Kiedy byłam na lotnisku w Nowym Orleanie, musiałam przejść odprawę. 
Wysiadam z auta i wpatruje się w odrzutowiec na którym widnieje napis "Wilson Company". No oczywiście ten cholernie bogaty dupek musi mieć własny odrzutowiec!
- Nieźle, co nie? ­- szepcze do mnie Lukas, wyrywając mnie z rozmyśleń nad Sztywnym. Kiwam głową i podchodzę trochę bliżej maszyny. Nagle ktoś z niej wychodzi. Sądząc po stroju, jest pilotem. Towarzyszy mu blondwłosa stewardessa.
- Chodź! -­ woła do mnie Lukas wyciągając rękę, bez wahania łapię ją. Zaprowadza mnie na pokład, siadam na jednym z luksusowych foteli obitych jasną skórą. Oliver rozmawia z pilotem, a chwilę później zajmuje z Lukasem miejsca kilka rzędów przede mną. Zakładam słuchawki i włączam muzykę i jak nienormalna patrzę się przez okno. Kiedy nagle odrzutowiec rusza przez siebie, a po chwili unosi się w powietrze. Patrzę przed siebie, stewardessa podaje chłopakom kieliszki z białym winem. Później idzie w moją stronę, gapię się na nią kiedy gestem pokazuje, żebym wyciągnęła słuchawki. Robię to o co mnie prosi.
- Dzień dobry, życzy sobie pani coś do picia? ­- proponuje, ze standardowym do stewardess uśmiechem.
- Dzień dobry, tak poproszę sok -­ odwzajemniam uśmiech. ­
- Jaki? ­
- Jakikolwiek. ­- odpowiadam szybko i nie czekając na nic zakładam z powrotem słuchawki. Gapię się na chmury za oknem, podróż będzie trwać pewnie kilka godzin. A mi tak cholernie chce się spać, a w sumie to kilka godzin mam wolnych. Zamykam oczy i słuchając tylko i wyłącznie muzyki idę spać.

***

- Katherine. - ­ ktoś woła moje imię, otwieram oczy i widzę Lukasa. Jestem przykryta granatowym kocem, uśmiecham się śpiąco do niego. Zamierzam wstać, ale momentalnie się zatrzymuję.
- Pasy ­- śmieje się ze mnie. ­
- Ile spałam? ­- pytam ściągając koc i odpinając pasy. ­
- Całą drogę. -­ odpowiada rozsiadając się wygodnie we fotelu obok.- ­ Jakieś pięć godzin. ­- podaje mi butelkę wody, biorę ją i upijam łyk. Patrzę przez okno, świetnie naprawdę przespałam całą drogę.
- Idziemy? Olie już czeka. -­ pyta wstając, poprawia kurtkę. Po chwili sama się zwlekam z fotela i teraz stoimy twarzą w twarz wpatrując się w siebie. Lukas robi krok w moją stronę, nie zrywając kontaktu wzrokowego. ­
- Lukas! ­- krzyczy Oliver, aż podskakuję. Obaj patrzymy na niego, jakby nas na czymś przyłapał. Lukas momentalnie wychodzi z samolotu, patrzę się na Sztywnego. Wygląda na złego, ale nie tak jak w piątek wieczorem, po prostu inaczej.
- Już żałuje swojej decyzji ­- mówi lodowatym głosem. Cholera! Przecież nic nie zrobiłam, niech się ode mnie już odczepi.
- Nie błagałam na kolanach, żebyś się zgodził.- ­odpowiadam sucho, biorę torebkę i omijając go wychodzę. Na dworze stoją dwa auta, przy jednym stoi już Lukas z komórką w ręce. Podchodzę do niego.
- Po co dwa? -­ pytam. Wkłada telefon do kieszeni i drapie się po głowie.
- Ja, nie jadę z wami. -­ Brzmi tak, jakby robił mi krzywdę. Czekaj! To jest współczucie! Czyli pewnie wie, jak zareagował Oliver. ­
- Jadę do kuzyna, mieszka tu. ­
- Więc zostawiasz mnie na pożarcie przez Wilsona? ­- szturcham go ramieniem.
- Dasz radę mała, muszę lecieć. -­ uśmiechnął się i pocałował mnie w głowę. O mój Boże! A może pojadę z nim, ale głupio mi pytać. Jakby chciał to by sam zaproponował. Lukas wszedł do auta i odjechał. Chwilę później Sztywny stanął obok mnie.
 - Jedziesz czy będziesz tu tak stać? ­- mówi szorstkim głosem. Mam już go dość, nie wiem o co mu chodzi. Odwracam się w jego stronę.
- O co ci chodzi człowieku? Mieszkam z tobą, bo zachciało ci się pomagać sierotom, nie prosiłam się o to. I nawet czepiasz się tego, że z kimś rozmawiam! -­ naskakuje na niego. Wpatruje się we mnie lodowatym spojrzeniem.
- To nie jest miejsce ani czas na kłótnie. - poprawia marynarkę i gestem zaprasza mnie do drugiego samochodu. No oczywiście, Pan Elegancki nie będzie się sprzeczał z małolatą! Robię co mi każe i wsiadam do auta. Za kierownicą siedzi już szofer, oczywiście w garniaku. Oliver siada obok mnie na tylnym siedzeniu czarnego audi. Po półgodzinnej jeździe przez korki docieramy do ogromnego wieżowca. Sztywny wysiada, a ja zaraz za nim. ­
- O nie ty zostajesz!-­ wskazuje na mnie palcem. Że co? Zostawia mnie tu samą i to jeszcze w mieście którego nie znam. Bardzo odpowiedzialnie Wilson.
- Żartujesz sobie? Chcesz mnie tu tak zostawić, na ulicy? ­- krzyżuję ręce na piersi. Sztywny uśmiecha się wrednie. ­Nienawidzę jak tak robi!
- Oj Katherine, nie zostawiam cię na ulicy. Będziesz tu. -­ Wskazuje na samochód. ­- Mam ważne spotkanie, w którym nie możesz wziąć udziału.
Świetnie! Nawet bym nie chciała, wsiadam do auta i trzaskam drzwiami. Widać jak Wilson wchodzi do budynku. Kiedy patrzę przed siebie, szofer wpatruje się we mnie w lusterku. Mija chyba pięć minut, a ja już umieram z nudów, cholera co robić?! Chyba mam pomysł. ­
- Cześć, co tam?! Jestem Katherine, a ty? ­- Opieram się o przednie siedzenie. Widać ogromne zaskoczenie w oczach kierowcy, chyba nie spodziewał się takiego czegoś. Po chwili w końcu odpowiada.
- Witam Panno Katherine. -­ uśmiecha się lekko. Serio?! "Panno Katherine" w którym my wieku żyjemy?
- Nie odpowiedziałeś na pytanie. ­
- Mianowicie? ­-  pyta, trochę irytuje mnie ten człowiek. Ale w sumie od sobotniego poranka zeszłego
tygodnia wszytko mnie irytuje, głownie Sztywny. ­
- Jak się nazywasz. -­ odpowiadam z dobitną irytacją. Widać, że uważa mnie za głupią małolatę, ale próbuje to ukryć.
- Taylor. ­- odpowiada krótko. Dalej, szybko teraz trzeba wymyślić jakiś temat.
- Znasz Olivera? ­- tylko to mi przyszło do głowy. Nie interesuje mnie to no, ale lepsze to niż milczeć. ­ - Pana Wilsona? Oczywiście, że tak. -­ pff, biedactwo musiało poznać takiego gnojka.
- Dziwny jest no nie?! -­ uśmiecham się do niego. Bierze głęboki oddech i wygląda jakby zastanawiał się na odpowiedzią.
- Wiesz, że milczenie jest złotem, prawda? ­ - aha, i to ma być odpowiedz? Pewnie go lubi, czyli istnieje ktoś taki prócz Lukasa i Rose.
- A mowa srebrem. -­ wyciągam przed nim lewą rękę z bransoletką. -­ Jak widać wole srebro. ­
- Fascynujące  Panno Katherine. -­ poprawia sobie krawat. Kolego jesteś mocno wkurzający. Nudzi mnie rozmowa z nim, i jeszcze jestem głodna. Nie widziałam w pobliżu żadnej nie ekskluzywnej restauracji, no, ale ja mam ochotę na pizze. ­
- Taylor, mam prośbę zawieziesz mnie do jakiejkolwiek pizzerii.- pytam słodko, naprawdę jestem głodna.
- Nie, mam polecenie czekać na Pana Wilsona.
Cholera, pieprzony Sztywny. Opieram się o siedzenie, wyciągam słuchawki i włączam muzykę. Mija tak następne pół godziny, nie no mam dość. Kładę rękę na ramieniu Taylora. ­
- No dobra ja idę kolego, jeśli nie chcesz mnie zawieść, to sama sobie poradzę.­- otwieram drzwi samochodu. ­- Czołem! -Wychodzę z auta i idę przed siebie.
- Pani Wilson, niech pani zaczeka! - Woła za mną. Że co?! Pani Wilson?! Po moim trupie, nigdy, fuj. Staje w pół kroku i odwracam się na pięcie. ­
- Słuchaj, nie waż się więcej nazywać mnie, tak. Nazywam się Davis. -­ znów się odwracam i idę dalej. Chwilę później znów słyszę jak ktoś mnie woła.
- Katherine! - ­ a kiedy się odwracam widzę Olivera jak biegnie w moją stronę. Szczerze śmieszy mnie ten widok. Dobiega do mnie i łapie moje ramie. ­
- A gdzie ty się wybierasz? ­- mówi szorstko. A ja myślę tylko o jednym. ­
- Ty biegasz! -­ śmieje się z niego. Patrzy na mnie wrogo. ­- Wybieram się na pizze, idziesz ze mną? -­ pytam, wow udaje miłą. ­
- Nie, jedziemy do hotelu. Musimy ci jeszcze załatwić ubrania na bal. ­- odpowiada władczym tonem. Czekaj, bal, chyba sobie żartuje. ­
- Jaki kurwa bal?! ­
- Jutro idziemy na bal do moich znajomych. I uważaj na słowa. -­ wskazuje na mnie palcem. I co mam teraz spędzać czas z równie sztywnymi, bogatymi ludźmi?! Nie ma takiej opcji. Już wystarcza mi on.
- Twoi znajomi Oliver, nie moi. Nie muszę tam iść. ­
- Owszem musisz, dostałaś zaproszenie. -­ wydaje się rozbawiony. -­ Chodź. - ­ prowadzi mnie do samochodu. Taylor wydaje się wściekły, oj, zdarza się kolego. No świetnie bal ze Sztywnym jeszcze tego mi brakowało na tym popieprzonym wyjeździe.

_________________________________________________________________________________

Witam was po mojej długiej nieobecności. Niestety brak czasu i problemy w życiu realnym nie pozwoliły mi wstawić rozdziału wcześniej. Może sam rozdział nie jest fenomenem, ale sama się cieszę, że po bardzo długim dla mnie miesiącu w końcu go dodaje. Oczywiście za wszelkie błędy przepraszam. Nie obiecuje kiedy dodam następny, ale mam nadzieję, że to nie będzie taki długi czas jak przy tym.:) 

środa, 11 marca 2015

Rozdział Trzeci

W czwartek rano szykuję się do szkoły. Ubieram białą koszulę, granatowy krawat, do tego spódnicę do kolana w tym samym kolorze, marynarkę, czarne pończochy i trampki. Szkolny mundurek wygląda nieco inaczej, ale kto by na to patrzył. Biorę torbę na ramię wypełnioną książkami i schodzę na śniadanie.
Torbę rzucam obok krzesła i zajmuje miejsce w szczycie stołu. Naprzeciw mnie siedzi już Wilson.
- Dzień dobry - mówi czytając codzienną prasę, ma na sobie spodnie od garnituru i białą koszulę, a jej rękawy podwinięte są do łokci.
- Dzień dobry - uśmiecham się. Sztywny mierzy mnie wzrokiem, o co mu znów chodzi?
- Więc przekonałem cię w końcu do noszenia ubioru wymaganego w twoim liceum - uśmiecha się złośliwie.  Bez przesady! No może faktycznie przez te trzy dni codziennie słyszałam instrukcje, jak powinnam się ubierać, ale mi to nie przeszkadzało.
- Przekonanie to za dużo powiedziane - odpowiadam ze sztuczną uprzejmością.
Rose podaje mi naleśniki z bitą śmietaną, posypane borówkami amerykańskimi i sok pomarańczowy. Chwilę później kładzie na stół papierową torbę i butelkę wody.
Kiedy kończę posiłek biorę, drugie śniadanie i wkładam je do torebki. Wleczę się leniwie do windy.
- Musimy jeszcze porozmawiać na temat butów - mówi rozbawiony Sztywny, ale głośno abym usłyszała.
- Do widzenia - odkrzykuje i wchodzę do windy.
Kiedy Zack wysadza mnie pod szkoła, poluźniam krawat i rozpinam guzik koszuli. Tak, teraz mogę oddychać.
Idę przepełnionym korytarzem szkolnym w kierunku mojej szafki. Odkładam niektóre książki, po czym kieruję się w stronę sali, w której będę miała lekcje angielskiego.
Po drodze widzę jak grupka chłopaków z mojej grupy francuskiego zaczepiają młodszego od nas, dość pulchnego chłopca.
- Kasa! - krzyczy do niego, jeśli dobrze zapamiętałam Jack. O kurwa, co jak co, ale nad młodszymi nie można się znęcać. Podchodzę bliżej, przepycham się między nimi, do momentu aż staję między Jackiem i młodym.
- Nie wiesz, że za kradzieże można pójść siedzieć - mówię z pełnym przekonaniem, krzyżując ręce na piersiach. Patrzy na mnie zaskoczony i wściekły zarazem.
- A z ciebie od kiedy się zrobiła obrończyni słoni? - śmieje mi się w twarz, mówi o tym chłopaku. - Jeszcze wczoraj się buntowałaś przed dyrektorem o strój szkolny, a tu proszę, następna wzorowa uczennica się robi - mierzy mnie wzrokiem, a ja parskam śmiechem, robię krok do przodu.
- Odpowiedziałbym ci jakoś, ale z frajerami się nie kłócę - uśmiecham się złośliwie i klepie go w ramię.
- Zemszczę się - bierze moją rękę z ramienia.
- Śmiało - odpowiadam zadowolona z siebie, chwilę później nie ma nawet śladu po grupce Jacka. Odwracam się od młodego.
- Wszystko okej? - pytam uśmiechając się do niego.
- Tak, no ale zabrali mi pieniądze na lunch -  łamie mu się głos.
Wdycham głośno powietrze, z torby wyciągam czarny skórzany portfel i biorę z niego dwadzieścia dolarów i podaje je mu.
- Tyle wystarczy? - pytam. Kiwa głową i nagle mnie tuli, co do?! Niech nie przesadza to tyko kasa.
- Dziękuję - puszcza mnie i uśmiecha się. Dzwoni dzwonek i każde z nas idzie w swoją stronę.
W sali zajmuje wolne miejsce, nauczyciel sprawdza obecność, nie mija długo czasu i słyszę swoje nazwisko.
- Davis - wymawia i szuka mnie wzrokiem.
- Obecna! - podnoszę rękę, żeby nie musiał już szukać. Mruży oczy i podchodzi do mojej ławki. To jeden z tych starszych nauczycieli. Siwe włosy, koszula na krótki rękawek w prążki i spodnie od garnituru, szczerze... wygląda śmiesznie.
- Widzę, że dostosowała się panienka do stroju szkolnego - krzyżuje ramiona. Kurwa następny. - Tylko buty i dodatki nieodpowiednie - ma racje, bo powinnam założyć białe bawełniane podkolanówki i czarne balerinki. Nie ma opcji żebym założyła te straszydła. Spoglądam na swoje nogi, a później na niego. Uśmiecham się złośliwie.
- A mi tam tak pasuje - powstrzymuję się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Reszta klasy nie daje rady. Profesor patrzy wrogo na całą klasę i zaczyna prowadzić lekcje.
Następne lekcje mijają spokojnie, na francuskim Jacka nie było, ale niektóre dziewczyny patrzyły na mnie wrogo, chyba koleżanki naszego nielubianego kolegi.
Kiedy wychodzę ze szkoły Zack opiera się o luksusowego mercedesa, kiedy mnie widzi otwiera tylko drzwi.
- Dzień dobry, pani Davis - mówi z uśmiechem na twarzy.
- Zack już się dzisiaj widzieliśmy, przy mnie możesz się zachowywać normalnie. - wypowiadam te słowa wrzucając torbę do samochodu i jakieś czas później jesteśmy już pod HEDYLĄ.
W mieszkaniu panuje cisza, idę do mojego pokoju i przebieram się w czarną koszulkę i szare dresy, związuję włosy w kucyk. Patrzę w swoje odbicie w lustrze. Tak, idę biegać! Kiedyś biegałam codziennie i nawet nieźle mi szkło.
Kiedy schodzę na dół, widzę, że Sztywny ubrany w czarny, elegancki, dopasowany garnitur wychodzi z biura ze starszym, równie sztywnym kolesiem.
- Gdzie się wybierasz? - zaskakuje mnie tym pytaniem, przecież ma spotkanie.
- Idę biegać - uśmiecham się niewinnie, no bo w sumie nic złego nie robię.
- Nigdzie nie idziesz - podchodzi do mnie, zostawiając gościa przy gabinecie. Nie ma prawa mi tego zabronić, to tylko bieganie, dla zdrowia. - Nie znasz miasta - aha a więc o to chodzi, to tylko bieg!
- Nie przesadzaj! Pobiegnę prosto, w prawo, lewo i z powrotem, wyluzuj! - odwracam się i chcę odejść. ale mnie zatrzymuje. - Więc ma tak teraz wyglądać moje życie? - odwracam się w jego stronę. - Świetnie - wbiegam po schodach i wchodzę do sypialni. Kieruje się prosto do łazienki, biorę gorącą kąpiel w ogromnej wannie.
Owinięta w duży, brązowy ręcznik, biorę szklaną buteleczkę z balsamem do ciała.  Wpatruję się w odbicie w lustrze, pociemniałe brązowe oczy, jak zawsze blada z mokrymi włosami myślę tylko o jednym "koniec z graniem grzecznej dziewczynki". W jednej chwili rzucam butelkę o ścianę nad wanną, zawartość rozpryskuje się po całej ścianie i spływa do wanny, odłamki szkła są w całej łazience. Sama jestem w szoku, że to zrobiłam. Ubieram się szybko w dres i zbieram większe kawałki butelki. Wyrzucam je do kosza. Schodzę na dół, żeby coś zjeść. Na stołku przy barze siedzi Sztywny i pije herbatę. Cholera, czy on może trochę popracować? Chce otworzyć szafkę, ale mi przeszkadza. Stoi już obok i bierze obie moje dłonie, o kurwa! Są całe od krwi, pewnie się skaleczyłam jak brałam szkoło z łazienki.
- Co to jest? - pyta zdziwiony, ale mimo to spokojnie. No nie powiem mu przecież, że rzucałam przedmiotami, bo uzna mnie za psychiczną.
- Spadła mi butelka z balsamem, zbierałam szkło. - biorę szybko ręce od niego, jednak chwyta je z powrotem.
- Usiądź, zaraz coś z tym zrobimy - uśmiecha się do mnie. My?! Nie, nie i jeszcze raz nie!
Ale robię, co mi każe i siadam na stołku. Wyciąga z jednej szafki pudełko, które kładzie na blacie. Otwiera, bierze gazę i bandaże. Bierze jedną rękę i delikatnie przeciera gazą, która zahacza o malutki kawałek szkła. Krzywię się, bo to akurat bolało.
- Masz pęsetę? - pyta wpatrując się w rany. Dziwne, że ich nie poczułam.
- Mam w łazience. - odpowiadam i przypominam sobie, że nie posprzątałam do końca, zostało jeszcze trochę szkła i balsam na ścianie. Oliver rusza do mojego pokoju, a ja zaraz za nim. Kiedy wchodzi do łazienki, patrzy od razu na ścianę nad wanną, wskazuje palcem i odwraca się w moją stronę.
- Spadł ci? - pyta ostro, biorę głęboki oddech. Nie będzie taryfy ulgowej.
- Nie powinno cię to obchodzić, Oliver. - odwzajemniam wrogie spojrzenie i krzyżuje ręce na piersiach.
- Czyżby? Wiesz, bo jakoś wydaje mi się, że to jest mój dom i mam prawo wiedzieć co się w nim dzieje! - wbija we mnie lodowate spojrzenie, Podchodzę do szafki. wyciągam pęsetę ignorując ból, podaje mu ją i wracam do kuchni. Po chwili on też tam się zjawia, bierze prawą rękę i ponownie ją przeciera gazą, narzędziem wyciąga malutki skrawek szkła, przemywa rany wodom utlenioną, krzywię się, znów, bo strasznie szczypie. Bierze lewą dłoń i powtarza czynność, tym razem kiedy wyciąga szkło boli, trochę, trochę bardzo. Gwałtownie nabieram powietrza.
- Co? Boli? - mówi bardzo irytującym głosem ze złośliwym uśmiechem. - Pewnie jeszcze nie wiesz co to jest prawdziwy ból. - Słucham? Co on sobie myśli?
- W moich papierach chyba nie było dowodów, że wiem. - Biorę rękę i bandaż, wstaje. - Sama się tym zajmę.
Wracam do pokoju, nie przykładając się do tego owijam rękę, biorę laptopa i siadam na łóżku. Sprawdzam pocztę i facebooka, jest tam jedna wiadomość od Tiny Harper.

Hej Katherine, widziałam co dzisiaj zrobiłaś, jak postawiłaś się Jackowi. To było boskie, jakoś nikt nie umie tego zrobić, gratulacje! 

Świetnie, chociaż jedna normalna, dziękuję jej w odpowiedzi i tak piszemy przez dłuższy czas. Zaprosiła mnie na imprezę po szkole, Sztywny się na bank nie zgodzi... a co tam pieprzyć to!
Patrzę na zegarek dochodzi jedenasta, więc dość długo piszemy. Przebieram się w piżamę i kładę się spać.
***
Kiedy wchodzę do szkoły zaczepia mnie Tina, chodzimy razem na angielski i francuski,szczerze mówiąc nawet nie zwracałam na nią uwagi. 
- Cholera! Nie mam pracy domowej - łapię się za głowę, całkiem o niej zapomniałam. Tina uśmiecha się do mnie miło. Jest ubrana w mundurek szkolny, ale tak samo jak ja ma trampki, jej rude włosy ma związane w niedbały kok, a niebieskie oczy są pełne radości. 
- Chodź, dam ci spisać.- mówi i prowadzi mnie do damskiej toalety, gdzie przepisuje angielski i francuski, historię napiszę na angielskim. 
W przerwie na lunch podchodzi do mnie młodszy od nas chłopak, ten sam na którym wyżywał się Jack. Podaje mi dwadzieścia dolarów.
- Oddaje, co mi pożyczyłaś
- Nie, nie musisz - uśmiecham się, co to dwadzieścia dolarów spośród milionów Wilsona. Ale chłopak odchodzi, dziwne.
Po szkole spotykamy się pod wejściem, kurwa, tam stoi Zack.
- Tina tam jest mój kierowca, nie ma szans, żebym się wyrwała. Nie będzie mnie na tej domówce.
- Wyluzuj, będziesz tam, chodź wyjdziemy bocznym wyjściem. - zaciąga mnie na drugi koniec szkoły i z niej wychodzimy. Tina przywołuje taksówkę i jedziemy przez połowę miasta, zatrzymujemy przed jakąś... szopą?
- Co to jest? - wpatruję się w budynek jak nienormalna.
- Miejsce spotkań, chodź przedstawię Cię ekipie.
Zaprowadza mnie do środka, wszyscy się na mnie patrzą. Jest tam jakieś piętnaście osób, Tina przedstawia mnie wszystkim. Nie zapamiętałam wszystkich imion. W szopie są trzy kanapy, stolik i krzesła, wieża grająca i miejsce do tańca. Tak przynajmniej mi to wytłumaczyli. A brązowe ściany i żółte światełka robią nastrój.
- No to rozkręcamy imprezę! - woła, chyba Alex. Jest umięśniony, ma zielone oczy i czarne włosy. Ubrany w czarne jeansy i szarą koszulkę, trzyma w ręku skrzynkę piwa. Oj Sztywny nie będzie zadowolony, ups zdarza się! Po jakimś czasie wszyscy się dobrze bawią z pomocą procentów. Wypiłam jakieś trzy piwa i szklankę bourbona.
- Zatańczysz? - wyciąga do mnie rękę jeden z chłopaków, w sumie czemu nie. Bez wahania łapię jego dłoń. Zaprowadza mnie na prowizoryczny parkiet i razem z resztą tańczymy dłuższy czas. Paul! Teraz już pamiętam jego imię.
- Jak się bawisz?! - przekrzykuje muzykę, obracając mnie.
- Świetnie! - odpowiadam najgłośniej jak umiem. Paul obraca mnie jeszcze kilka razy. Kiedy teraz się odwracam się nie ma przy mnie Paula. Przede mną stoi Oliver! O kurwa! Staję w miejscu. Nabieram głośno powietrza, przestraszona jego widokiem. Widać, że jest wściekły, czysta złość ubrana w biały T-shirt i skórzaną kurtkę. Łapie mnie mocno za ramię.
- Idziemy! - ciągnie mnie do wyjścia.
- Moja torba - wskazuje na krzesło, puszcza mnie i ją bierze. Wraca, łapie mnie ponownie i wyprowadza z budynku. Jest już ciemno, to ile ja tam siedziałam?! Otwiera drzwi od strony pasażera i czeka, aż wsiądę, po chwili to robię. Chwilę później siada za kierownicą i jedzie prosto do domu.  W połowie drogi zdobywam się na odwagę, żeby się odezwać.
- Jak mnie znalazłeś? - Pytam ,ale on milczy. Kiedy zatrzymuje się na światłach wbija we mnie zabójcze spojrzenie.
- Wiesz chyba, co to jest GPS w telefonie. - Że co proszę?! Jak mógł mnie szpiegować?! Światło zmienia się na zielone, a samochód rusza przed siebie. Przez resztę drogi milczymy, kiedy Sztywny parkuje już nie mogę się doczekać, kiedy będę w domu. Sama w pokoju. Kiedy tylko samochód się zatrzymuje wysiadam. Szybko idę do windy, Oliver stoi obok mnie. Chyba dostanę niezłą burę, a w sumie... pieprzyć to!
W windzie cały czas milczy. Taa jestem pewna, że w mieszaniu już nie będzie taki cichy. Jak tylko drzwi się rozsuwają idę do kuchni. Wyciągam szklankę, sok pomarańczowy i nalewam go od naczynia.
- Zadowolona jesteś z siebie? - pyta stojąc na środku salonu. Nie wiem czy mu odpowiedzieć. Jeśli powiem, że nie będzie miał satysfakcję, a na to nie pozwolę.
- Jak cholera!
Podchodzi do barku i wpatruje się we mnie swoimi brązowymi oczami, ładnymi brązowymi oczami... Nie, czekaj, wróć! On nie ma ładnych oczu. To tylko upojenie alkoholowe tak działa.
- Napij się wody, nie będziesz miała kaca rano. - no ale zabłysł! Skąd niby wie, że cokolwiek piłam.
- Nic nie piłam!
- Czyżby, twoje zachowanie i głos mówią co innego - uśmiecha się złośliwie, co nie tak z moim głosem? Mi się podoba i nie słyszę różnicy. Wyciągam druga szklankę i nalewam do niej wody z kranu. Sztywny wpatruje się we mnie ze zdziwieniem.
- Co ty wyrabiasz?
- Piję wodę - uśmiecham się do niego równie złośliwie jak on.. Wychodzę z kuchni i wchodzę po chodach.
- Jeszcze nie skończyłem z tobą rozmawiać! - Zatrzymuje się i odwracam na pięcie.
- Kpisz?! Czy ty to nazywasz rozmową? Jeśli bardzo ci zależy możemy porozmawiać rano. - Nie czekając na odpowiedz idę do pokoju i kładę się spać.

_______________________________________________________________________

Mam nadzieję, że rozdział wam się spodoba. Przepraszam za jakiekolwiek błędy. Wyraźcie swoją opinię w kom. 
Będę się starać, żeby rozdziały pojawiały się regularnie co dwa tygodnie :) 

wtorek, 24 lutego 2015

Rozdział Drugi

Wstaję i szykują sobie ubrania. Czarną bluzę z kapturem i dżinsowe spodnie.
Kiedy jestem już gotowa wychodzę z pokoju i schodzę na dół. Siadam na stołku przy barze. Po kuchni krząta się już Rose. Przygotowuje śniadanie.
- Hej - mówię, leniwie siadając na stołku przy barze.
- Cześć skarbie - odpowiada, odstawiając na bok ciasto na naleśniki. - Już szykuję ci śniadanie. Omlet? Naleśniki?
- A macie tu może coś tak pospolitego, jak płatki z mlekiem?- pytam kąśliwie, mając nadzieję, że zastanę tu odrobinę normalności.
- Mhm - mruczy w odpowiedzi.Wyciąga miskę i stawia ją przede mną. - Trochę wczoraj przesadziłaś - mówi zaniepokojonym tonem. Trochę mnie to martwi.
- Ja tak nie uważam - odpowiadam. - Myślę, że Pan Sztywniak zasługuje na trochę krytyki i przełamania jego autorytetu.
Zabieram się za jedzenie. Rose wlewa kolejną porcję ciasta na rozgrzaną patelnię.
- Pan Sztywniak? - pyta z zaskoczeniem
Kiwam głową, uśmiechając się pod nosem. Słyszę dźwięk kroków dobiegających ze schodów.To Pan Sztywniak zdecydował się zejść na śniadanie. Jest ubrany w szary garnitur. Wygląda schludnie, władczo i... ładnie. Znaczy garnitur, nie on. Bo jest ładny, drogi, idealny... nieważne.
- Dzień dobry - mówi Rose.
- Dzień dobry - odpowiada takim tonem, jakby był nadąsanym pięciolatkiem. Coś nie po myśli Wielce Pana? Nie, wcale się z tego nie cieszę... no może trochę.
Ciocia pędzi w jego kierunku z tacą. Spoglądam na niego przez ramię. Siedzi na miejscu, które wczoraj zajęłam przy kolacji. A! Czyli to krzywe spojrzenie miało znaczyć, że zajęłam jego miejsce.
Kończę jeść i wstaję z miejsca. Mijam Pana Sztywnego, który zjada naleśniki z syropem klonowym. Wracam do pokoju, biorę laptopa i kładę się na łóżku. Zaczynam czatować z Liz. Nie mija wiele czasu i słyszę kroki Pana Eleganckiego. Ustają bardzo blisko. Odwracam się i widzę, że stoi w progu mojego pokoju.
- Następnym razem wolałbym, abyś posiłki jadła przy stole - mówi władczym tonem.
- Jak Pan sobie życzy - odpowiadam, wracając wzrokiem do monitora. - A tak już przy okazji - czy wyrazi Pan zgodę, żebym dzisiaj wyszła na zakupy? - spoglądam na niego. Wpatruje się na mnie swoimi brązowymi oczami.
- Możesz - odpowiada i momentalnie znika z mojego pola widzenia.
Zamykam laptopa i odkładam go na biurko. Wyciągam podarowaną mi kartę bankową, chwytam w biegu telefon i wychodzę z pokoju trzaskając drzwiami. Schodzę po schodach i kieruję się w stronę windy, wciskam przycisk przywołujący i czekam. Słychać że ktoś idzie w moją stronę. Kurwa to on. To się nazywa pech sieroty.
Staje obok mnie i czekamy wspólnie na windę. Kiedy drzwi się otwierają, oboje wchodzimy do środka bez słowa.
- Zack zawiezie cię, gdzie tylko będziesz chciała - mówi gdy winda się zatrzymuje. Myślałam, że wyczerpałam na dzisiaj już limit rozmów. - Kup sobie potrzebne rzeczy do szkoły, według twojego uznania. Podręczniki pewnie już zauważyłaś.
- Kto to Zack? - pytam, mimo to, że spodziewam się jaka będzie jego odpowiedz.
- Kierowca - odpowiada i idzie przed siebie gdy drzwi windy rozsuwają się

***

Po niedzielnym śniadaniu, wolnym od Pana Sztywnego, weszłam na chata, żeby porozmawiać z Liz. Oznajmiła, że ma możliwość przyjechać do Nowego Jorku za dwa tygodnie. Będzie trzeba przechytrzyć Pana Elegancika. Sporo czasu myślę nad planem, dzięki któremu będę mogła wymknąć się z domu. Rozmyślania przerywa mi właśnie on.
- Dzisiaj na obiedzie zjawią się goście - oznajmia. - Chciałbym, abyś zachowywała się, jak przystało na siedemnastolatkę. - oświadcza, jakby mnie to obchodziło.  Czas, żeby troszkę się "posprzeciwiać".
- Ja chciałabym wrócić do domu, niestety żadne z nas nie będzie miało tego, na co ma ochotę. - uśmiecham się złośliwie.
- Po prostu się zachowuj - mówi oschle i nie daje mi szansy na odpowiedzenie, ponieważ wychodzi pośpiesznie z mojego pokoju.

***

Jest jakieś piętnaście minut po drugiej, szukam ciotki, ale nigdzie jej nie ma. Chodzę bez celu po ogromnym salonie i spoglądam na otwarte drzwi do gabinetu. Widać jak Pan Sztywniak rozmawia przez telefon i przechadza się w między czasie po pokoju, w tę i z powrotem. Stoję osłupiała i przyglądam się mu. Zauważa moją obecność, patrzy na mnie przez chwilę,j podchodzi do drzwi i zamyka je z trzaskiem, aż podskakuję. No trochę niekulturalnie Wilson. Irytujący z niego człowiek, aż mam ochotę wparować tam i wygłosić mowę na temat dobrego zachowania.

***

Pół godziny po bardzo nieprzyjemnym starciu z Wielce Panem słychać, że w salonie robi się zamieszanie. Wychodzę z pokoju na korytarz i podchodzę do balustrady. Widzę na dole witającą się grupkę ludzi. Wpatruję się w nich. Są tam trzej mężczyźni, jeden z nich to Pan Sztywniak, drugi to jakiś zdecydowanie młodszy od niego chłopak z czarnymi włosami, trzeci, zakładam, że jest starszy od naszego modnisia, ale podobnie jak on, jest szatynem. Jest też kobieta w średnim wieku, zdecydowanie uradowana spotkaniem z nimi, pewnie to jego matka.
Nie wiadomo czemu, Sztywny podnosi wzrok i patrzy prosto na mnie. Od razu cofam się od balustrady. Mimo to, słyszę jego głos.
- Katherine dołącz do nas, proszę - woła do mnie Sztywny.
O rany! Trzeba było siedzieć na swoim miejscu. Patrzę w dół. Nie wyglądam jakoś źle. Mam szarą koszulę wpuszczoną w skórzaną, czarną spódnicę przed kolano. Do tego szare, wełniane pończochy i czarne, wiązane trzewiki. Prócz tego zrobiłam mocny, charakterystyczny dla mnie makijaż. Pan Sztywny nie widział mnie dzisiaj i może mu się nie spodobać mój wygląd. Tym lepiej. Uśmiecham się, fale włosów rozkładam na oba ramiona i schodzę na dół.
Wilson patrzy na mnie i wygląda na zaskoczonego. Nie tego się spodziewałam. Jestem zawiedziona. Patrzę na pozostałych dwóch mężczyzn. Jeden z nich dosyć mi się spodobał.
- Mamo, to jest Katherine Davis - przedstawia mnie ze sztuczną uprzejmością. - To siostrzenica Rose.
Kobieta uśmiecha się i podaje mi rękę. Chwytam ją i witam się "jak na siedemnastolatkę przystało". Nie wygląda tak dostojnie, jak Oliver. To samo tyczy się dwóch mężczyzn za nią.
- Witaj Katherine, serdeczne wyrazu współczucia. Jestem Agnes - mówi z równą sztucznością jak syn. Już wiadomo po kim to ma.
- Dzień dobry - odpowiadam szybko i puszczam jej dłoń. Była twarda i szorstka, jakby wyrobiona przez lata ciężkiej pracy. Dziwne.
- To są moi bracia Logan i Tomas - Pan Sztywny pokazuje ręką na mężczyzn.
Młodszy z nich wygląda na jakieś osiemnaście lat.
- Cześć, jestem Tomas - mówi z uśmiechem, i to jakim słodkim uśmiechem. Ma na sobie granatową koszulę i czarne jeansy. Jest wyższy ode mnie i wygląda na sympatycznego.
- Katherine - przedstawiam się. - Cześć - dopowiadam z uśmiechem.
Tomas odchodzi i wdaje się w rozmowę ze Sztywnym. Podchodzi do mnie ostatni z braci, ściskając mnie niedźwiedzim uściskiem. Trochę mnie to zaskoczyło. A gdzie powściągliwość brata? Już wiem, że Sztywny nie odziedziczył tego po nim.
- Cześć maleńka - wita się, tak, jakbyśmy byli przyjaciółmi.
- Yyy cześć - mruczę zaskoczona, odwzajemniając jego uścisk.
- Jestem Logan - oznajmia, puszczając mnie. Spoglądam na niego. Jest umięśniony, ma na sobie szary T-shirt i jasne jeans, do tego trampki. Totalnie nie pasuje do tego miejsca. To jest nas dwóch.
Tak, ta rodzina jest dziwna, bardzo dziwna. Dlaczego Rose musiała wybrać pracę u takiego walniętego człowieka. Gospodarz prosi abyśmy zajęli miejsca, moje miejsce zajmuje Agnes, więc zajmuję inne.
Siadam obok Tomasa. Na przeciw nas siedzą Oliver i Logan. Dziwnie się patrzy na Sztywnego, nie siedzącego u szczytu stołu. Zjawia się Rose z przystawkami, tłumacząc, że to przegrzebki. Próbuję tego specyficznego mięsa. Jest jak galaretka, no ale trzeba się zachować i zjeść. Całą przystawkę zjadłam w ciszy, gdy cała rodzina Wilsonów wdała się w jakąś dyskusję. Gdy ciotka podała nam dania główne - polędwiczki z potrawką z młodych ziemniaków, pomidorków koktajlowych i tymianki - ktoś musiał się do mnie odezwać.
- Katherine, wybrałaś już zajęcia dodatkowe? - pyta Sztywny, spoglądając na mnie beznamiętnie.
- Tak, plastyka i muzyka - odpowiadam szybko.
- Muzyka, a konkretnie? - pyta zainteresowany
- Gitara - odpowiadam, chcąc już zamknąć temat.
- Dobrze, później omówimy kiedy będziesz miała zajęcie - Uśmiecha się złośliwie.
- Dobrze Panie Wilson - mówię. - Jak zwykle będzie tak, jak Pan sobie życzy.
Spogląda na mnie wściekle. Czyżbym się naraziła? Jaka szkoda.
Logan parska śmiechem. Wszyscy się na niego patrzą, o co mu chodzi ?
- Naprawdę każesz jej mówić na Pan? - pyta wyraźnie rozbawiony. - Mów mu po imieniu - zwraca się do mnie.
Spoglądam na niego i marszczę brwi.
- Wątpię żeby Panu Wilsonowi się to spodobało - odpowiadam krótko, wracając do posiłku.

***

Kiedy kolacja się kończy i po godzinie "pogaduch przy kawce" rodzinka Wilsonów zbiera się do wyjścia. W końcu! Ile można siedzieć? Oliver odprowadza ich do winy i chwilę później pojawia się z powrotem w salonie.
- A więc mam ci mówić po imieniu? - pytam z irytacją w głosie.
- Nie, skąd ten pomysł? - mówi oschle.
- A tak pytam Oliverze - uśmiecham się słodko.
- Idź już do pokoju - mówi, jakby to nie ruszało.
Przecież widać, że go denerwuję i taki jest cel, chcę wrócić do Nowego Orleanu. W pośpiechu wstaję z kanapy i ruszam do pokoju.

 ***

W poniedziałek, po nudnym dniu w szkole, gdzie wszyscy są dziwnie uprzejmi i mili, wchodzę do pokoju i przeżywam szok. Stoi tam sztaluga, farby, pędzle, spreje, bloki i płótna w różnych wielkościach, a w drugim końcu pokoju stoi gitara. Podchodzę do sztalugi, na której jest jedno płótno, biorę pędzel i farby. Zaczynam malować. Jak mi tego brakowało! Maluję kamienicę, w której mieszkałam w Nowym Orleanie. Gdy jestem w połowie "dzieła" odwracam się, aby wziąć pędzel innej wielkości i widzę, że w drzwiach stoi Pan Sztywny. 
- Dzień dobry - mówię uśmiechając się do niego.
- Dzień dobry - odwzajemnia miły uśmiech, podchodzi do mnie i patrzy się na obraz. Co?
- To kamienica w której mieszkałam - mówię, czując, że muszę mu to wyjaśnić. Jestem głupia. - Tak przynajmniej wyglądała zanim spłonęła. 
- Masz talent - komplementuje, uśmiechając się do obrazu. Czekaj kolego, stop! Czy to właśnie była pochwała?!
- Naprawdę Pan tak sądzi? - mówię z niedowierzaniem. 
- Naukę gry na gitarze będziesz miała w środę po szkole, a sztukę... hmm... raczej masz to już zaliczone.
- Kto będzie prowadził te zajęcia? - pytam cicho. 
- Ja - mówi z dumą i kieruję się w stronę drzwi. 
Co?  Sztywny będzie mnie uczył grać?! Nie ma opcji, mogę jeszcze zmienić zajęcia?!
Kończę obraz, ponieważ trochę mnie to uspokaja. Odrabiam lekcje.
Po kolacji rozmawiam przez chat z Liz, potwierdziła że za dwa tygodnie będzie tu cały weekend. W końcu się trochę pobawię, pójdziemy na imprezę. Co znaczy automatycznie złamiemy kilka zasad Pana Eleganckiego. Patrzę na zegarek, jest już dziesiąta trzydzieści, odkładam laptopa, biorę szybki prysznic i kładę się spać.

***

Jest środa, już popołudnie, maluję obraz gdy słychać kroki na korytarzu, odwracam się, a Oliver stoi już w drzwiach sypialni. Ma na sobie granatowy T-shirt i czarne jeansy oraz trampki. Co mu się stało? 
- Gotowa na lekcje? - pyta zdecydowanie zadowolony z siebie. Krzyżuję ręce na piersiach.
- Nie. Mogę zmienić jedno z zajęć dodatkowych?
- Owszem możesz, ale jednak uważam, że masz talent do malowania - uśmiecha się złośliwie. - Bierz gitarę i chodź.
On i jego cholerne poczucie humoru. Szybko biorę instrument i idę za nim do salonu. Siadam na kanapie i opieram ją o mebel.
- Może pokaże ci czego konkretnie będziemy się uczyć.
Bierze gitarę, siada obok mnie i zaczyna grać. I to jak grać. Wow, myślałam, że to będzie tylko brzdąkanie, gra jakiś nieznany mi utwór, to miód dla moich uszu.
Gdy kończy oddaje mi instrument.
- To było piękne - tylko te słowa udaje mi się wymówić. Patrzymy sobie prosto w oczy.
- Dziękuje, a teraz ciebie tego nauczymy - obdarza mnie szczerym uśmiechem.
Zaczyna mi tłumaczyć i opowiadać, co i jak. Pokazuje mi pojedyncze chwyty. Mimo, że nie jestem stworzona do grania, widać że jemu to sprawia radość. Kiedy gra, widać w nim prawdziwego dwudziestopięciolatka, a nie czterdziestolatka, będę się tego uczyć bo lubię ten widok.
___________________________________________________________________________
Mam nadzieję, że blog wam się podoba, wyraźcie swoją opinię w kom. Jeśli chodzi o jakieś błędy i niedociągnięcia, to na serio przepraszam, ale to mój pierwszy takiego typu blog. Dziękuję Juli za zrobienie przepięknego szablonu i mojej siostrze, przez którą ten blog w ogóle powstał. Dziękuje wam obu <3