środa, 18 lutego 2015

Rozdział Pierwszy

Patrząc przez okno samochodu, widzę, jak szary i ponury jest Nowy Jork w porównaniu z Nowym Orleanem. Sama myśl że spędzę tu najbliższe miesiące już mnie dołuje. Sama, nie znając nikogo, ani niczego muszę się z tym zmierzyć .
- Jesteśmy już prawie na miejscu - mówi kobieta za kierownicą. To moja opiekunka z ośrodka opiekuńczego. Wiecznie się w okół mnie kręci, ale nie mogę zapamiętać, jak ma na imię. Mało mnie to interesuje, ale chyba Camille.
Od jej komunikatu mija kilka minut. Zatrzymujemy się przed ogromnym budynkiem w bogatej dzielnicy miasta. Wysiadam z samochodu i zatrzaskuję za sobą drzwi. Spoglądam w górę. Od samego patrzenia kręci mi się w głowie. We Francuskiej Dzielnicy Nowego Orleanu nie ma tak wysokich wieżowców. Tak naprawdę w ogóle nie ma tam wieżowców.
Śniadanie podchodzi mi do gardła. Lęk wysokości sprawia, że mam ochotę uciec. Mam nadzieję, że moja ciotka nie usługuje temu staremu miliarderowi na najwyższym piętrze.
- Śmiało - zachęca mnie Camille, zamykając klapę bagażnika.
Biorę od niej rączkę mojej jedynej walizki. Są w niej rzeczy, w które zaopatrzył mnie ośrodek opiekuńczy. Reszta spłonęła w pożarze mieszkania, razem z moimi rodzicami. Przez to jestem skazana na mieszkanie w tym okropnym mieście, w tym okropnym szklanym budynku, z tym okropnym milionerem, w tym okropnym pokoju dla służby.
Wzdycham ciężko i człapię do wejścia przy którym stoi portier. Nad drzwiami widnieje podświetlony napis "HEDYLA". Nie zbyt dobrze mi szło w szkole, ale to chyba coś z greki. Portier proponuje mi zaniesienie walizki na górę, ale go ignoruję i idę dalej przed siebie niewzruszona. Dochodzę do windy, obok której stoi kobieta w średnim wieku. Jej brązowe włosy są spięte w ciasny kok, a na niebieski podkoszulek i jeansy narzucony ma czarny fartuch z naszytymi inicjałami "R. F.".
- Ciocia Rose? - pytam cicho, kiedy przegląda jakąś listę.
Podnosi wzrok i uśmiecha się szeroko. Podchodzi do mnie i ściska mnie mocno, aż upuszczam walizkę, która z gruchotem uderza o podłogę.
- Jak się cieszę, że już jesteś! - piszczy mi do ucha, aż się krzywię na ten dźwięk. - Przykro mi z powodu twojej straty, mam nadzieję, że ci się tu spodoba.
- Jako służba - mruczę pod nosem, ale ona chyba tego nie usłyszała.
Camille podnosi walizkę i stawia ją w pionie. Wita się z ciotką Rose, zamieniają kilka słów o jakieś umowie i o tym, że wszystko jest już ustalone, i ma nadzieję, że dzięki temu wyjdę na ludzi. W sumie mam to gdzieś, jeszcze tylko kilka miesięcy i będę mogła się stąd wyprowadzić, wrócić do Nowego Orleanu. Byle do osiemnastki, powtarzam sobie.
- Chodź już - mówi Rose i prowadzi mnie do windy.
Wciska przycisk z numerem 54. Przedostatnie piętro. Rany, chyba zwymiotuję. Denerwująca muzyczka, ma umilić nam czas, ale przyprawia mnie o dodatkowe mdłości.
- Tak wysoko? - pytam, powstrzymując odruch wymiotny.
- Dojedziemy do salonu, twój pokój jest na 55 piętrze. Będziesz mogła się tam dostać schodami lub windą. Mam nadzieję, że ci się spodoba - próbuje mnie udobruchać.
Przewracam oczami w momencie, w których winda się zatrzymuje. Rozsuwają się drzwi i moim oczom okazuje się ogromny salon. Ciotka pcha mnie na przód i dopiero teraz uderza mnie ogrom i przepych tego pomieszczenia.
Cała jedna ściana zrobiona jest ze szkła, ściany są białe, a podłoga wyłożona ciemnymi panelami. W kącie pomieszczenia jest spora, otwarta kuchnia z barkiem śniadaniowym. Kawałek dalej stoi długi stół na 18 miejsc. Część gościnna wyposażona jest w szary narożnik, mogący pomieścić chyba z dziesięć osób, stolik do kawy i telewizor wiszący na ścianie. Wszędzie wiszą przeróżne, surowe obrazy, jest tu mnóstwo roślin doniczkowych i żywych kwiatów. Pod jedną ze ścian stoi sztaluga, na której stoi obraz, wyglądający na bardzo drogi.
- Jak widzisz to jest salon i kuchnia. Prócz tego na tym poziomie znajdziesz pomieszczenia gospodarcze, jedną z łazienek, pomieszczenia dla służby, bibliotekę i gabinet pana Wilsona. Lepiej tam nie wchodź bez jego wyraźnej zgody - uprzedza.
Prowadzi mnie w kierunku schodów prowadzących na górę. Wspinam się za nią leniwie, ciągnąc za sobą walizkę. Wychodzimy na długi korytarz. Są na nim tylko cztery pary drzwi. Podchodzimy do pierwszych po lewej. Rose otwiera jedno skrzydło i wpuszcza mnie do środka. Wchodzę z szeroko otwartymi oczami.
- Ten pokój jest twój - mówi.
Jest większy niż całe moje poprzednie mieszkanie. Ściany są kremowe, prócz tej, która jest cała ze szkła. Podłoga wyłożona jest panelami, a na jej środku leży duży, okrągły, brązowy dywan. Pod jedną ze ścian stoi ogromne, dwuosobowe łóżko z ciemnego drewna z baldachimem, zaścielone jasną pościelą, a po obu jego stronach stoliki nocne z małymi lampkami na blacie i dwoma szufladami. Pod przeciwną ścianą stoi regał z książkami. Podchodzę bliżej i widzę, że to podręczniki szkolne i same encyklopedie i słowniki. Obok półki stoi duże biurko i przysunięty do niego obrotowy fotel. Na blacie stoi lampka biurkowa, oświetlająca sporo miejsca do pracy, a po przeciwległej stronie stoi zamknięty, cienki laptop firmy Apple.
- To jakiś żart - szepcę, otwierając komputer. Jest całkiem nowy.
Idę dalej i siadam na kanapie, dzięki czemu mogę widzieć cały Nowy Jork. Chyba przyzwyczaję się do tej szklanej ściany. Na stoliku przykuwa moją uwagę prostokątne pudełko. Zmieszana sięgam po nie i z zaskoczeniem stwierdzam, że to iPhone 6. To dla mnie za dużo i odkładam go na stolik.
Wstaję i idę do jednych z drzwi. Otwieram i widzę łazienkę wyposażoną w ogromne lustro, umywalkę, toaletę, wannę i prysznic. O rany.
Wycofuję się i otwieram następne drzwi. To garderoba, która czekała tylko na to, aby ją zapełnić. Z tym co mam nie zapełnię nawet jednej czwartej miejsca.
Wracam do pokoju, ale ciocia Rose już zniknęła. Zostawiła za sobą otwarte drzwi, dzięki czemu wpada do pokoju trochę powietrza. Siadam na miękkim łóżku i wpatruję się w swoje dłonie. Spoglądam na toaletkę, która stoi naprzeciwko mnie. Widzę swoje odbicie.
Warkocz z brązowych włosów opada na lewe ramię, makijaż nie przykrywa sińców pod oczami. Ubrania są zupełnie nie w moim stylu - fioletowa bluza z kapturem, granatowe spodnie z materiału i tanie, niebieskie trampki. To wcale nie ja.
Dostrzegam coś w odbiciu, tuż nad swoim ramieniem. Ktoś przygląda mi się z korytarza. Odwracam się, ale w tym samym momencie mężczyzna w garniturze rusza dalej, nie odzywając się do mnie ani słowem.
Kto to jest? Może syn tego całego nieprzyzwoicie bogatego kolesia?
Nie zastanawiając się nad tym dłużej, wstaję z łóżka i ruszam w stronę stolika przy kanapie. Biorę do ręki pudełko z telefonem. Wyjmuję z niego aparat i uruchamiam go. Stwierdziłam, że skoro jest on w moim pokoju, to pewnie jest dla mnie. Nie mój problem.
Na ekranie pokazuje się logo firmy "Wilson's Company", wirujące wokół własnej osi. Po kilku sekundach pojawił się komunikat, żądający kodu PIN. Sprawdzam zirytowana w pudełku i znajduję karteczkę ze spisanym PIN-em. 1234. Ktoś serio się postarał.
Na tapecie znów pojawiło się logo firmy, tym razem zamrożone w jednym miejscu. Wchodzę w kontakty. U górze znajduję mój nowy numer. W książce wprowadzone są tylko trzy kontakty. "Camille Smith", "Rose Forbes" i "Zack Green".
Kto to do cholery jest Zack?
Ktoś wchodzi do pokoju, to Rose.
- Katherine, skarbie. Chodź, musisz coś zjeść - wyciąga do mnie rękę. Patrzę na nią krzywo i wymijam ją, ignorując serdeczny gest.
Idziemy po schodach w dół, siadam na jednym ze stołków przy barze. Rose wyciąga talerz i kładzie go na filcowej podkładce. Nakłada na niego makaron z krewetkami.
- Jedz - mówi łagodnie podając mi sztućce.
Biorę je w dłonie i zaczynam się zastanawiać, jak do cholery je się krewetki. Widelcem odrzucam owoce morza na podkładkę i podnoszę wzrok na Rose. Patrzy na mnie dziwnie, ale to sprawia u mnie tylko rozbawienie.
- Mogę prosić ketchup? - udaję grzeczną.
Ciotka odwraca się, otwiera lodówkę i wyciąga z niej butelkę pikantnego ketchupu. Biorę go od niej, odkręcam nakrętkę i wylewam ćwierć butelki na makaron. Mieszam wszystko na talerzu, po czym zabieram się za jedzenie. Nadal czuć dziwny posmak, ale jednak ta potrawa smakuje mi domem.
Gdy kończę posiłek wstaję i podchodzę do sztalugi. Intryguje mnie ten obraz. Słyszę jak ciocia miota się w kuchni. W pewnej chwili dźwięk ustaje i zastępują go męskie głosy. Odwracam się i widzę dwóch młodych mężczyzn. Jeden z nich jest wysoki, dobrze zbudowany, ma na sobie dobrze skrojony garnitur. Brązowe włosy ma idealnie ułożone, twarz porasta trzydniowy zarost. Drugi z mężczyzn ma jasne włosy, białą koszulkę, podkreślającą jego tors, drogą, skórzaną kurtkę i ciemne jeansy. Kierują się w stronę windy.
- Cześć - mówi blondyn, zatrzymując się w drodze do wyjścia. Zupełnie zignorował tego drugiego.
- Hej - mruczę pod nosem, trochę onieśmielona.
Nie to, żebym nie rozmawiała nigdy ze starszymi ode mnie facetami. Nigdy nie rozmawiałam ze starszymi facetami, za którymi ciągnie się zapach kasy.
- Chyba się jeszcze nie poznaliśmy - zagaduje, wpatrując się we mnie błękitnymi oczami.
- Lukas! - warczy drugi mężczyzna, zwracając tym na siebie moją uwagę. Wow, umie mówić.
Ma surowe spojrzenie, brązowe oczy. Czuję, że się nie polubimy.
- Myślę, że pora na nas - mówi przez zaciśnięte zęby.
Lukas wzdycha teatralnie, puszcza mi oczka i macha na pożegnanie, po czym znika ze sztywniakiem.
Wracam do kuchni i siadam na poprzednim miejscu. Ciocia wróciła do sprzątania.
- Kto to był? - pytam, mażąc palcem po świeżo wytartym blacie.
- Pan Wilson - odpowiada krótko Rose.
Prycham pod nosem rozbawiona. Rozumiem mówić tak na pracodawcę, ale chyba nie ma się w umowie, żeby nazywać tak jego syna. Prawda?
- Do jego syna też musisz zwracać się per Pan?
- Jakiego syna? Pan Wilson nie ma syna - oznajmia, wkładając naczynia do zmywarki.
To znaczy, że? Że ten facet to, to...
- Ten w garniaku to twój szef? - pytam, starając się nie upuścić szczęki na blat.
- I twój hojny darczyńca - zauważa. - Pan Oliver Wilson. Prezes "Wilson's Company".
Trzymaj się szczęko, trzymaj się. To znaczy, że koleś, który mnie przygarnął i nawet nie każe mi mieszkać ze służbą jest młodym, surowym sztywniakiem. I to chyba on patrzył na mnie w sypialni.
- Możesz już iść do siebie, skarbie? Mam dużo pracy - prosi mnie ciotka, a ja z ulgą stwierdzam, że nie mam nic przeciwko.
Wleczę się do swojego nowego pokoju. Kiedy jestem już w środku siadam przy biurku i odkładam na niego wzięty wcześniej telefon. Włączam komputer i ku mojemu zaskoczeniu znów wita mnie logo firmy pana sztywniaka. Odczekuję chwilę i wyświetla się pulpit. Jest jedno powiadomienie, pochodzące z poczty. Klikam na ikonkę i odczytuję krótką wiadomość od nijakiej Alice Hunt.

Witam Panno Katherine,
ta wiadomość ma na celu przekazanie Pani kilku informacji. 
1. Codziennie o 7.30 będzie Pani wyjeżdżać do szkoły wraz z panem Zackiem Greenem, który o 4 będzie Panią z niej odbierał. 
2. Śniadania i kolacje je Pani w mieszkaniu. 
3. W weekendy może Pani wychodzić poza mieszkanie od godziny 12 do godziny 7. 
4. W mieszkaniu Pana Wilsona nie są tolerowane jakiekolwiek używki.

Kurwa. Serio?

5. Jest Pani zobowiązana do uczestniczenia w dwóch zajęciach dodatkowych, prowadzonych w mieszkaniu Pana Wilsona. 
6. Zakazane jest sprowadzanie osób trzecich do mieszkania Pana Wilsona bez jego wyraźnej zgody. 
7. Jest Pani zobowiązana do położenia się spać najpóźniej o godzinie 11. 
8. Ma Pani do dyspozycji własny pokój, własną łazienkę i garderobę.
9. Ma Pani do dyspozycji własny komputer i telefon komórkowy.
10. Na własne potrzeby różnego rodzaju ma Pani przeznaczoną kartę bankową z nieograniczonymi środkami, którą znajdzie Pani w górnej szufladzie biurka. 

Alice Hunt, prywatna asystentka Olivera Wilsona, prezesa Wilson's Company Inc. 

Co ma właściwie znaczyć? Jestem tu więźniem. Jakieś chore zasady, szoferzy, asystentki, sztywni prezesi. Nie mieści mi się to w głowie. 

***

Schodzę na kolację. Całe popołudnie spędziłam na rozmowie przez skype'a z moją kochaną Liz. Nie dość, że wyprowadziłam się z Nowego Orleanu, to jeszcze ona za miesiąc przeprowadza się do Europy. Kontakt będzie jeszcze trudniejszy, chociażby ze względu na różnicę czasu.
Już na dole podchodzę do długiego stołu. Siadam w szczycie przy jednym z dwóch nakryć. Czyli, że Pan Sztywniak zje ze mną. Cóż za zaszczyt. Dowiemy czy umie powiedzieć coś więcej.
Odwracam się, słysząc trzask drzwi. Wcześniej ich nie zauważyłam, ale chyba prowadzą do gabinetu Sztywniaka, bo właśnie stamtąd wyszedł.
Kieruje się prosto na mnie, ale widząc mnie marszczy tylko brwi i idzie w kierunku drugiej części stołu. Siada na krześle w szczycie, poprawia czarny krawat, po czym kładzie serwetkę na udach. Chyba warto pójść w jego ślady, więc rozkładam swoją i układam ją na swoich nogach. Rose śpieszy w naszym kierunku z przykrytymi talerzami w ręce. Kładzie przed Sztywniakiem talerz, odkrywa go i informuje, że to przystawka.
To samo robi przy mnie. W milczeniu zjadam kilka kawałków łososia, ale czuję, że już po samej przystawce jestem pełna. Rozglądam się i stwierdzam, że chyba nikt nie będzie miał przeciwko, jeśli wrócę do siebie.
Kładę serwetkę na stole i bez słowa wstaję z miejsca. Już mam odejść, kiedy ostry głos przerywa ciszę.
- Siadaj!
Z przerażeniem spoglądam na Sztywniaka i posłusznie siadam na miejsce. Chyba mnie nie zleje, prawda?
- Kolacja się nie skończyła - mówi, po czym upija łyk białego wina.
Przełykam głośno ślinę. Ciocia podchodzi do mnie i bierze do połowy pusty talerz, kręcąc głową. Już wiem, że mam z nim przynajmniej na razie nie zaczynać.
- Dziękuję - mówię cicho, a on wbija we mnie wzrok. Trzeba było siedzieć cicho. - Za telefon, komputer i resztę.
- Mam zamiar wyprowadzić cię na ludzi - oznajmia chłodno. - Z tego co wiem, twoja kartoteka wcale nie jest pusta. Nowy Jork to nie Francuska Dzielnica, a ja na pewno nie będę ci pobłażał, jak twoi rodzice.
Co. To. Kurwa. Ma. Być.
- Ustaliliśmy z panią Rose, że w ramach podzięki za jej pracę zrobię z ciebie dobrego obywatela i wierzę, że sama chciałabyś zerwać z dotychczasowym, bezsensownym życiem - wyrzuca z siebie.
Tak, właśnie cię znielubiłam, kolego.
- Wierzę, że moje pieniądze ci w tym pomogą i może pewnego dnia będziesz warta tego, żeby decydować, kto ma zostać prezydentem naszego kraju.
Co? Co ty powiedziałeś? Niech się wypcha swoimi pieniędzmi! Jeszcze tylko kilka miesięcy, byle do osiemnastki.
- Kiedy skończę osiemnaście lat, odejdę stąd i nie będzie się musiał pan martwić, że jestem warta głosowania, czy też nie. W ogóle nie będzie się pan musiał o mnie martwić - wyrzucam z siebie, czując rosnącą we mnie irytację.
- Jedz - rzuca spokojnie.
Spoglądam w dół i widzę kawałek kurczaka z jakimś zielonym puree. Odsuwam talerz.
- Nie jestem głodna.
- Ależ jesteś - sprzeciwia mi się.
- Nie - odpowiadam wściekle.
Aż podskakuję na krześle, kiedy uderza dłonią o stół. Zakrywa dłonią twarz i cicho mówi.
- Zjedz tą cholerną kolację - warczy.
No dobra, dobra. Zjem to już. Nadal nie chcę, żeby mnie pobił. Zabieram się za jedzenie.
- Twój kurator wydał polecenie, abyś mieszkała tu do ukończenia studiów. Także poleceniem sądu jesteś związana z Hedylą przynajmniej do rozdania dyplomów.
Kurwa. No nie. Jak złamię ten przepis, to wsadzą mnie do pierdla. Myślę, że tam wcale nie dają takiego jedzenia jak tu i jest tam zdecydowanie więcej tyranów niż tutaj.
Więcej się nie odzywam, z trudem kończę danie, zjadam cytrynowy sorbet na deser. Wstaję z miejsca i patrzę w oczy Pana Sztywnego.
- A czy teraz, już według pana zdania skończyłam kolację? - pytam złośliwie.
Nie odpowiada mi, tylko ociera kąciki ust i rusza w stronę schodów. Pewnie do swojego pokoju.
Chyba mam już dość tego miejsca. 

1 komentarz: