wtorek, 1 września 2015

Rozdział Siódmy

Reszta tygodnia minęła szybko i nudno. Oczywiście unikałam Sztywnego jak tylko się da. Na szczęście prawie zawsze był poza domem.
W poniedziałek rano ubieram się mój wspaniały mundurek szkolny i schodzę na śniadanie. Na swoim miejscu siedzi już Sztywny. Nic nie mówiąc siadam na miejsce, Rose kładzie przede mną talerz z jajkami po benedyktyńsku z sosem holenderskim. Kiwnięciem głowy jej dziękuje i zabieram się za śniadanie. Co jakiś czas patrze w stronę Wilsona, ale on jest wpatrzony w swój talerz. Kiedy tym razem na niego spoglądam nasze spojrzenia się spotykają. Wpatrujemy się w siebie przez kilka sekund, jednak ja odpuszczam pierwsza. Cholera, przegrałam. Rose stawia obok mojego prawie pustego talerza papierową torbę z drugim śniadaniem.
Po posiłku i przegranej grze w spojrzenia jadę do szkoły. Do przerwy obiadowej nie dzieje się nic spektakularnego. Jak zawsze ochrzan ze strony nauczycieli i mierzenie mnie wzrokiem. Idę z Tiną przesz stołówkę, kiedy podchodzi do nas Jack ze swoją bandą.
- A księżniczka nie musi chodzić na egzaminy? - Pyta z ironią i złośliwym uśmieszkiem. - A może nasza księżniczka już zdała indywidualnie u profesora?
Katherine opanuj żądze mordu...
- Może wpadłeś na to, że twoja księżniczka jest dużo mądrzejsza od ciebie i zdała egzamin dużo wcześniej w Nowym Orleanie? - Pytam pewnie, czując własny triumf. Razem z Tiną omijam go. - I to nie indywidualnie - szepczę mu do ucha i idę dalej.
Po lekcjach, obowiązkowym starciu z Jackiem i truciu nauczycieli, że mam niepoprawne buty idę do wyjścia. Zack standardowo odwozi mnie do domu.

***

W czasie kolacji schodzę na dół. Podejrzewam, że Rose znów nie będzie. Ostatnio rzadko przebywa w mieszkaniu. Spędza czas z Jonatanem. To właśnie z nim będzie miała dziecko. Poznałam go w sobotę, kiedy go tu przyprowadziła. Jest wysokim szatynem, z szerokimi barkami. Miał na sobie koszulę, marynarkę i jeansy. Typowy tatuś, moim zdaniem się spisze.
Tak jak myślałam - na dole nikogo nie ma. Sięgam po pieczywo i toster. Wkładam chleb do opiekacza, szykuję sobie masło orzechowe i talerz.
- Rose znów nie ma? - odzywa męski głos za mną. Odwracam się i widzę Olivera stojącego przy barku. Nie chcę na niego patrzeć, więc znów zajmuję się jedzeniem.
- Standardowo - odpowiadam.
Szykuję sobie kolację, po czym idę w kierunku schodów.
- Jak ci idzie w szkole? - pyta.
Szczerze zaskakuje mnie tym pytaniem. Co mam odpowiedzieć? "Całkiem nieźle, tylko Jack się nie może ode mnie odpierdolić i mam go serdecznie dość". Raczej takie coś mu się nie spodoba. Wracam i kładę talerzyk z jedzeniem na barku.
- Cudownie. Czemu pytasz? - odpowiadam ze sztucznym uśmiechem.
- Tak po prostu - mówi z twarzą bez wyrazu.
Stoimy tak jeszcze chwilę bez słowa. W końcu Oliver idzie do swojego gabinetu. Uważam, że nie ma sensu tkwić w tym miejscu, więc wracam do pokoju. To była dziwna rozmowa, o ile w ogóle można nazwać rozmową tą dziwną wymianę zdań.

***

Siedząc w sali języka angielskiego piszę cały czas z Liz. Przyjeżdża w sobotę i mamy zamiar trochę poszaleć. Niestety dwa słowa mi to uniemożliwiają, brzmią: "OLIVER WILSON".
Postanowiłyśmy, że spotkamy się w centrum handlowym. Tylko dlatego, żeby nie wzbudzić podejrzeń Zacka. Zjemy obiad i połazimy po mieście, a może nawet wypijemy coś mocniejszego. 
Tina szturcha mnie z miejsca obok.
- Słyszysz cokolwiek? Wołam cię od pięć minut - pyta szeptem.
Na to kręcę tylko głową. 
- Lecimy gdzieś w sobotę? - pyta z radością. 
Czemu akurat w sobotę?! 
- Nie mogę - odpowiadam tak samo szepcząc. 
- Czyżby pan bogacz ci zabraniał? Kiedy ostatnio nam wbił na imprezkę, nie był raczej zbyt szczęśliwy - śmiejemy się. Zamierzam odpowiedzieć, ale w tej chwili dzwoni dzwonek na przerwę.
Razem z Tiną idziemy do stołówki.

***

W piątkowy wieczór zaczynam malować nowy obraz. Tym razem wybrałam ulicę Nowego Orleanu - Bourbon Street. Ulica przepełniona klubami. Jak każdy by się domyślił, bywałam tam dość często.
Kiedy kończę kontur słuchać pukanie do drzwi. Odwracam się, w progu stoi Lukas. Jest ubrany w białą koszulkę, kurtkę skórzaną i ciemne jeansy.
- Hej - mówię z uśmiechem. Mężczyzna podchodzi do sztalugi i wpatruje się w płótno.
- Ładny obraz - komentuje.
- To jeszcze nie obraz, a sam szkic - tłumaczę. - To Bourbon Street, w Nowym Orleanie.
Luke jeszcze przez chwilę wpatruje się w kontury. Później lustruje wzrokiem cały pokój.
- Nic tu nie zmieniłaś - stwierdza i patrzy na mnie.
- Nie mam zamiaru jakoś się tu zadamawiać  - mówię chowając farby i odnosząc pędzle do łazienki.
- Czemu nie? Masz tu wygodne życie, nie musisz się o nic martwić. Ja bym skorzystał na twoim miejscu - stwierdza. Moim osobistym zdaniem, to głupie myślenie. No bo co? Przy kimś mam kasę, dom i nie muszę prawie nic robić, to co mam się tego trzymać?! Bez sensu...
- Nie zostanę tu dłużej, niż muszę. Nie mam zamiaru żyć na utrzymaniu kogoś, kto nawet odrobinę mnie nie lubi i karze mi się trzymać jakiegoś durnego regulaminu - odpowiadam trochę ostrzej niż zamierzałam.
Luk podchodzi bliżej i kładzie mi obie ręce na ramionach. Momentalnie cała się spinam. Chyba to wyczuł, bo trochę zbiło go to z tropu.
- Dobrze, to twój wybór - mówi delikatnie, uśmiechając się. Odwzajemniam uśmiech. Słyszę kroki w korytarzu. Odwracam głowę w stronę drzwi. W kierunku swojej sypialni idzie Oliver. Jednak kiedy spogląda w naszą stronę, zatrzymuję się. Lukas zauważa go i bierze ręce z moich ramion.
- Hej Ollie, nie było cię , więc przyszedłem do Kath pogadać sobie - tłumaczy się, próbując obrócić to w żart.
Wilson patrzy najpierw na niego, a potem na mnie i znów wraca wzrokiem do przyjaciela.
- Pogadać - mówi z lekko sztucznym półuśmiechem. Zwraca wzrok w moją stronę i idzie do swojej sypialni. Luke wzdycha teatralnie, tak jak przy naszym pierwszym spotkaniu i odwraca się z powrotem w moją stronę.
- Chyba już na mnie pora - oznajmia. Nachyla się i całuje mnie w policzek. - Na razie Kath - puszcza oczko i wychodzi z mojego pokoju.

 ***

W końcu naszedł ten dzień. Jest sobota rano. Ubieram czarną bokserkę i na to prześwitujący sweter, w tym samym kolorze. Do tego jasne jeansy i czarne botki na obcasie. Do małej torebki wkładam telefon i niedawno kupiony portfel z kartą kredytową. Schodzę na dół, na szczęście nikogo nie ma. Windą jadę na dół, gdzie mam się spotkać z Zackiem. Pół godziny później jestem w centrum handlowym, umówiłam się tu z Liz. Sprawdzam telefon, a kiedy go chowam widzę zbliżającą się do mnie wysoką, bladą, szczupłą postać. Moja przyjaciółka odkąd pamiętam nosi wysoki kok, ułożony ze swoich długich blond włosów. Ma na sobie granatową sukienkę i czarny kardigan, do tego ciemne wełniane pończochy i glany. Kiwam do niej, a ona szybko podchodzi do mnie i mnie przytula.
- Katherine! - kwiczy mi do ucha. Kiedy się odsuwa widać lepiej jej mocny, ciemny makijaż. Robi sobie taki, odkąd skończyła piętnaście lat.
Świetnie się razem bawimy.
Dochodzi siódma, według bzdurnego regulaminu, powinnam być już w domu. Ups! Chyba mi się dziś nie uda. W sumie biorąc pod uwagę to, że nigdy nie wykorzystałam weekendowego czasu, mogę go doliczyć do dzisiejszego. Pewnie według Sztywnego to tak nie działa. W centrum zjadłyśmy obiad i zaraz po nim wyszłyśmy. Idziemy jedną z ulic Nowego Jorku, w sumie to nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. Przechodzimy obok jednego z klubów, wtedy Liz się zatrzymuje.
- Musimy tam wejść - mówi stanowczo, jednak z uśmiechem,
Dziesięć minut później jesteśmy już w środku. Nie było wielkiego problemu z wejściem, wystarczyło dać trochę pieniędzy "ochroniarzowi". Trudno go tak nazwać, ponieważ nie interesuje go nic, prócz sprawdzania dowodów. Lokal jest jak typowy bar w Nowym Orleanie - gołe cegły, bar i kanapy dla większej ilości osób.
Przy barze już jest większy problem, żeby kupić alkohol. Barman jest niezłamany i nie chce go dać Liz. Po pięciu minutach starań podchodzi do niej, starszy o dobre dziesięć lat mężczyzna. Mówi jej coś do ucha. Jestem zaskoczona, bo mężczyzna kupuje jej dwunastkę shotów. Szczerze mówiąc, Liz robi tak zawsze w klubach. Szuka frajera, który kupuje jej drinki. Taka już jej natura.  Mężczyzna płaci i odchodzi, podchodzę do niej.
- Podziałało nawet w Nowym Jorku - szczerzy się. - Tylko tutaj nawet płacą - bierze jeden z kieliszków i wznosi toast. - Za frajerów w klubach.
Tak samo biorę kieliszek i wypijam zawartość jednym łykiem. Trunek pali mnie w gardle, czuję ciepło rozchodzące się po całym ciele. Kiedy trafiłam do ośrodka mogłam tylko marzyć o alkoholu.
Po dwóch kolejkach sprawdzam telefon, nieodebrana wiadomość od: Rose, Lukasa i Olivera. Kiedy chcę go włożyć z powrotem, zaczyna wibrować. Dzwoni Olllie, więc odbieram.
- Czy ty wiesz, do cholery, która jest godzina?! - krzyczy do słuchawki.
Wstaję i pokazuję gestem Liz, że idę na zewnątrz. Kiwa mi, że zrozumiała. Idę do wyjścia, potykając się pod drodze, właściwie nie wiem o co. Kiedy już jestem na dworze, opieram się o ceglaną ścianę.
- Oliver, heej, co słychać - śmieję się, a chłodne powietrze owiewa mi twarz.
- Gdzie jesteś?! - warczy. Jak zwykle uroczy Pan Sztywniak, musi się spinać. Taka tradycja.
- Ja, ja jestem w barze. Z moją przyjaciółką, Liz. No, tak, z Liz. To moja przyjaciółka - tłumaczę mu jak dziecku. Tak chyba jestem troszkę pijana, ale tylko trochę.
- Piłaś - stwierdza. Bardzo spostrzegawczy! A co myśli, że niby do czego służy bar? Do popijania herbatki i jedzenia ciasteczek? Niby szef firmy, a nie jest zbyt inteligenty.
- Tak, proszę pana - odpowiadam, jakbym była w wojsku. Ej, to w sumie niezły plan na przyszłość.
- Wracaj do domu!
- Nie, proszę pana - śmieję się już teraz na głos.
- Katherine! - wrzeszczy.
- Słuchaj Wilson, nie mam zamiaru wracać. Przez cholernie długi czas nie widziałam mojej przyjaciółki. I powiem ci, że mi tego nie zepsujesz. Żegnam! - przy wypowiedzi plącze mi się język, ale brnę do końca i rozłączam się.
Przechadzam się trochę po chodniku i opieram się o boczną ścianę klubu. Nie ma tu ludzi i jest już ciemno, na szczęście jest też tu cicho. Mija chwila, widzę zbliżającego się mężczyznę w kurtce skórzanej i ciemnych jeansach. Kiedy podchodzi bliżej, widać jego krótko obcięte, czarne włosy. To ten facet, który dwukrotnie nam stawiał.
- Hej piękna, jak tam? - przystaje na przeciw mnie, jednak trochę za blisko.
- Nic, muszę wracać do przyjaciółki - chcę przejść obok niego. Mężczyzna przyciska rękę do ściany, uniemożliwiając mi przejść, jednocześnie drogę ucieczki.
- Pomyślałem sobie, że mogłabyś mi podziękować za drinki - zbliża się do mnie jeszcze bardziej. Lgnie do mnie całym czasem i brutalnie zaczyna całować mnie w szyję. W jednej sekundzie cały alkohol się ze mnie ulatnia. Próbuję się wyrwać, ale facet nie odpuszcza. Podnosi mnie i mocno przyciska do ściany. Uderzam głową o elewację, ból jest dość silny. Nie odpuszczę, nie tym razem. Zaczynam się szarpać, choć napastnik jest silniejszy. Jednym ruchem ręki rozdziera mój sweter i brzeg bokserki. Próbuję krzyczeć, lecz nie jestem w stanie, czuję jedynie łzy lecące mi po policzkach. Torebka ląduje na ziemi, a usta mężczyzny kierują się coraz niżej. Pociąga za zapięcie spodni, wyrywając guzik. Staram się kopać, mimo, że nieskutecznie.
- Nie sprzeciwiaj się, kochanie - mówi pewnym głosem, a jego dłoń wraca do rozporka jasnych jeansów. W pewnej chwili, w prawej ręce znajduję tyle siły i uderzam go pięścią w twarz. Odskakuje, a ja uderzam ponownie, tym razem łokciem. Łapie się za twarz i pluje krwią. Nie wiedziałam, że mam tyle siły.
- Suka - syczy nadal zasłaniając ręką twarz.
Schylam się i biorę torebkę. Kolanem zahaczam o coś, co rozdziera materiał. Idę chodnikiem, ocierając wierzchem dłoni łzy. Wchodzę na ulicę, zatrzymuję się jednak słysząc pisk opon. Ktoś wychodzi z samochodu i podchodzi do mnie. Nie wierzę... to Lukas!
- Mój Boże, Katherine, co ci się stało? - kładzie mi delikatnie dłoń na policzku, ocierając kciukiem nadal lecące łzy.
- Proszę, zabierz mnie do domu - łamie mi się głos.
Luke prowadzi mnie na miejsce pasażera, a sam siada za kierownicą. Przez całą drogę nic nie mówi, kiedy zatrzymuję się pod HEDYLĄ odwraca do mnie głowę.
- Iść z tobą? - pyta z troską, patrząc na moje rozdarte ubranie.
- Nie, dam sobie radę - odpowiadam cicho. Nadal chce mi się płakać, ale muszę się powstrzymać.
- Kath... - zaczyna. - Co tam się stało? - kładzie mi rękę na ramieniu. - Ktoś ci coś zrobił?
Nie wiem, czy mogę mu powiedzieć.
- Nie - odpowiadam. Po jego minie widać, że mi nie wierzy. - Ale...
- Ale próbował - dokańcza za mnie. Kiwam głową, chłopak ściska mocno kierownicę i widać jego wściekłość. Bez słowa wychodzę z samochodu, w odbiciu lustrzanym we windzie widzę w jakim stanie jestem. Rozdarty sweter, tak samo brzeg koszulki. Widać fragment czarnego stanika. Staram się naciągnąć na niego bluzkę, jednak bezskutecznie. Nie można nic zrobić też z brakiem guzika w spodniach i dziurą na kolanie. Drzwi windy otwierają się, a ja już się boję, co się stanie, kiedy tam wejdę.
Wchodzę do salonu, a z gabinetu wychodzi Oliver. O dziwo jest ubrany w jeansy i szarą koszulkę.
- Co ty sobie myślisz!? - wrzeszczy idąc do mnie. Nie wiem, czy lepiej się tłumaczyć, czy stać cicho. Wilson mierzy mnie wzrokiem .- Jak ty w ogóle wyglądasz? Co, moda z Burbon Street. tak? - pokazuję na rozdarcie w koszulce i nie zakryty w pełni biustonosz. Doskonale wiem o co chodzi, na tej ulicy jest wysyp puszczalskich.
- Gdzie Rose? - pytam. Martwię się o nią, w końcu jest w ciąży.
- Śpi, w ogóle co to ma za znaczenie?! Robisz same kłopoty! - krzyczy a w jego ciemnych oczach widać wściekłość.
- Proszę cię, nie krzycz - proszę łamiącym głosem. Nie chodzi tylko o to, żeby nie obudził cioci, ale ja sama się go boję w takim stanie.
- Nie będziesz mnie uciszać w moim domu! - wskazuje na mnie palcem i znów mnie mierzy. Tym razem, jakby z odrazą. - A w sumie idź, ja mam już dość - mówi nieco ciszej. Nie wiem czemu, ale jego słowa trafiają do mnie i bolą. Nie zastanawiając się dłużej idę szybko do pokoju. Biorę gorący prysznic licząc na to, że zmyję tym brud dzisiejszego dnia...

***

Rano bardzo boli mnie głowa. Nie mam siły nawet zejść na śniadanie i cały ranek spędzam w łóżku. Oczywiście omijam przy tym rozmowy z Rose i spotkanie z Oliverem. 
O trzeciej z braku zajęcia zabieram się za naukę. Ubrana w leginsy i luźną koszulkę, siedzę na łóżku z książką, jednak nie mogę się skupić przez ten ból głowy. Piszę do Liz. Jeśli mam być szczera, nie martwiłam się o nią za bardzo. U niej nie ma sytuacji choć trochę podobnej, która zdarzyła mi się wczoraj. Ona zawsze jest do tego chętna. Do pokoju wchodzi ciotka. Nie jest ubrana w robocze ubranie. Ma za to na sobie lawendowy sweter i czarne spodnie. Siada na brzeg łóżka. Jestem pewna, że wie o której wróciłam.
- Katherine - mówi, ale bez złości, jakiej nie oszczędzał sobie Oliver. 
- Ciociu, przepraszam, ale nie chcę o tym nawet gadać - biorę książkę i odkładam na biurko. 
- Wiesz, że tak nie może być - mówi spokojnym tonem.
- Tak, wiem. Mam nauczkę i to mocną. A teraz przepraszam, źle się czuję - odpowiadam ostro i momentalnie tego żałuję. Ból w głowie narasta, najgorszy kac. Rose bez słowa wychodzi, zamykając za sobą cicho drzwi.
Po godzinie siódmej schodzę na dół i starając się ignorować spojrzenie Rose, biorę tabletkę. Ból się nasila, co jest nielogiczne. Wchodząc na piętro. Słychać, że ktoś wychodzi z windy. Staję przy barierce, jest tu ciemno, więc nikt mnie nie zobaczy. Do salonu wchodzą Oliver z Lukasem. W swoich standardowych strojach - garnituru Sztywniaka i skórzana kurtka u jego przyjaciela.
- Rose, możesz nas zostawić samych? - pyta oschle Wilson. Ta ucieka niczym szczur i idzie do swojego pokoju. Luke wyciąga dwie szklanki i whisky.
- Nie przesadzaj stary, jest młoda. Ty się nie bawiłeś w młodości? - mówi nalewając trunek. Już wiadomo, że mówią o mnie.
- Nonsens, ona potrzebuje dyscypliny. A mnie często nie ma - tłumaczy upijając łyk.
- Jest Rose, nie przesadzaj. Jest nastolatką, straciła rodziców, potrzebuje kogoś. Sam po wczoraj wiesz, że jest bezbronna. - odpowiada.
- Po wczoraj tylko wiem, że może skończyć jak jej matka. A raczej nie trzeba bezbronności, żeby się upić. Mogłem się dwa razy zastanowić zanim zgodziłem się ją przyjąć.
Luke marszczy brwi. On nie wie, że mu nie powiedziałam. A co jeśli mu powie? Zaciskam ręce na barierce. "Skończyć jak jej matka"... ciekawe.
- Ollie, dobrze wiesz, że nie o to chodzi. Co ona za to mogła - denerwuje się blondyn.
- O czym ty mówisz?
Powie mu.
- Nie udawaj, że nie wiesz. Kath wczoraj ktoś chciał wykorzystać... To mało powiedziane. Cudem uniknęła gwałtu. Nie wiem, co by się z nią stało, gdyby prawie nie weszła mi pod koła.
No i powiedział. Oliver stoi i wpatruje się w przyjaciela. Mężczyzna zaciska pięści i po chwili mówi.
- No nie wiem, czy to co mówisz jest prawdą.
Przez te słowa coś we mnie pęka. Jak można tak o kimś mówić? Biorę głęboki oddech.
- Tak, bo każda dziewczyna taka jak ja chce się puszczać na prawo i lewo. Prawda Oliver? - mówię na tyle głośno, żeby usłyszeli. Próbuję też, żeby jak najmniej było widać, że jego słowa mnie ruszyły. Obaj patrzą w moją stronę. Schodzę po schodach. - Taka dziewczyna jak ja, nie potrzebuje rodziców. W sumie to niczego nie potrzebuję, tylko szkolenia jak być dobrym obywatelem, co? Może szkoła wojskowa? - krzyżuję ręce na piersi.
- To może ja was zostawię samych? - odzywa się Luke i szybko wstaję. Kiedy drzwi windy się zanim zmykają Wilson patrzy na mnie.
- Katherine... - zaczyna.
- Daruj sobie - odwracam się i biegnę po schodach. Nie chcę słyszeć od niego ani słowa.
Wbiegam do pokoju i zamykam za sobą drzwi. Nie wiem czemu, ale pojedyncza łza spływa mi po policzku. Osuwam się na podłogę i opieram głowę o drzwi.
Chwilę później słychać pukanie.
- Katherine, możemy porozmawiać? - pyta spokojnie. Nic nie odpowiadam. - Kath, proszę.
Słyszę jak siada na ziemi i czuję, że opiera się w tym samym miejscu, co ja.
- Nie chce z tobą rozmawiać, idź stąd! - krzyczę.
- Przepraszam - mówi, co przez drzwi brzmi jak szept. Z impetem uderzam głową o drewno. Nieustający ból w głowie się nasila.
- Pieprz się - cedzę przez zęby. Czuję rozczarowanie, bo mężczyzna wstaje. A może lepiej mu coś powiedzieć? Może tak będzie lepiej? Wstaje najszybciej jak mogę i otwieram drzwi. Ollie jest już przy wejściu swojej sypialni. Patrzy na mnie ze współczuciem.
- Wiesz co? Masz rację! Powinieneś zastanowić się kilka razy zanim mnie tu ściągnęliście. Dobrze przecież wiedziałeś, że jestem beznadziejnym przypadkiem. Jak widać same problemy - oznajmiam, a ból robi się coraz silniejszy.
- Katherine -  Oliver patrzy na mnie z przerażeniem.
- Nie, Oliver. Wiesz... nigdy nie miałam prawdziwych rodziców, tylko pijaków. Nigdy nie powiedzieli mi, że mnie kochają. Jedynie mnie wyzywali, ale nigdy nie powiedzieli mi, że jestem zwykłą dziwką. - Łzy ściekają mi po policzkach. Mam wrażenie, że coś gęstego spływa mi do ust. Ból jest nie do wytrzymania.
- Katherine, krew!- wykrzykuje Sztywny, co potęguje ból. Pojawiają mi się ciemne plamki przed oczami. Tracę równowagę i osuwam się na podłogę. Czuję, jakby ręce Olivera wciągały mnie w nieprzeniknioną ciemność.
_________________________________________________________________

Witam w ten okropny dla mnie dzień. Taak 1 września to zdecydowanie nie mój dzień...
Mam nadzieje, że rozdział wam się spodoba. Szczerze to nie mogłam się doczekać napisania tych scen.
Jak zawszę przepraszam za błędy i zapraszam do wyrażenia swojej opinii o samej fabule w komentarzach.

2 komentarze:

  1. No wreszcie kolejny rozdział! Nie wiesz jak bardzo się cieszę! Bardzo fajnie opisujesz Katherine i Olivera. Czekam na kolejny rozdział. Pozdrawiam i życzę weny.
    Ps. Zapraszam do mnie ----> http://nawet-pierwotni-moga-kochac.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Tyle czekać na upragnioną dawkę emocji! Świetnie Ci idzie! Czekam dalej ;)

    OdpowiedzUsuń