poniedziałek, 28 marca 2016

Rozdział Dziesiąty

Wczorajszy dzień, po wydarzeniu z Lukasem, uważam za całkowicie udany. Lukas był ze mną do drugiej w nocy. Po wstaniu i zjedzeniu, jakże pysznego szpitalnego śniadania, ubieram się w szarą bluzę, czarne leginsy i rozczesuję włosy. Wychodzę na główny hol oddziału. Niewiarygodne ile dzieci zaczyna zabawę o dziewiątej rano. W specjalnie wyznaczonym miejscu, dzieciaki układają klocki, rysują i przeprowadzają wojnę plastikowymi żołnierzykami. Niektóre z butlą tlenu przy sobie, a inne z gipsem na nóżce. Siadam na skórzanej, jasnej kanapie nieopodal wyznaczonej sekcji i przypatruję się ich zabawię. Raptownie podbiega do mnie blond włosa dziewczynka, z butelką baniek mydlanych w ręku.
- Bańki! - krzyczy do mnie, wyciągając swoją rączkę z zawartością.
- Chcesz bańki? - pytam, biorąc buteleczkę.
Dziewczynka po chwili zawahania kiwa głową. Kiedy robię pierwsze bańki, ta zaczyna jak najszybciej je łapać.
- Jeszcze!- prosi.
Po dziesięciu minutach ciągłej bieganiny siada obok mnie. Uśmiechając się, zaczyna gładzić moje włosy.
- Długie - oświadcza swoim słodkim głosikiem. Nie zdążam nic powiedzieć, bo na holu rozchodzi się krzyk.
- Olivia!
Podchodzi do nas, jak sądzę jej mama. Bierze córkę na ręce.
- Gdzieś ty była? - przytula ją. A później patrzy na mnie. - Dziękuję, że się nią zajęłaś.
Nic nie odpowiadam, ponieważ kobieta odchodzi. Mi za to zostały bańki, więc czemu nie skorzystać? Niczym dziecko, zaczynam puszczać bańki. Te które dolatują, pękają, pod wpływem dotyku dzieci. Na drugim końcu kanapy siada Oliver, odziany jak zawsze w idealnie dopasowany garnitur.
- Katherine Davis, dziewczyna, która cofnęła się w rozwoju - komunikuje z uśmiechem.
Mimowolnie wybucham śmiechem.
- Co ty tu w ogóle robisz? - pytam, nadal ogarnięta śmiechem.
- Nie było cię w pokoju - odpowiada, wyrywając mi butelkę z płynem z dłoni. - Więc cię szukałem - puszcza pierwszą bańkę.
Wygląda przy tym tak beztrosko, wpatruję się w niego, jak w obrazek. Do momentu kiedy, on odwraca się w moją stronę.
- Co? - pyta zdziwiony. Momentalnie kręcę głową.
- I ty mówisz, że to ja się cofam w rozwoju - patrzę jak bańka powoli spada ku dołowi, rozbijając się w końcu o podłogę. Wyrywam mu buteleczkę, z płynem.
- Chciałbym, żeby tak było zawsze - wyrzuca, tym razem ciut poważniej.
Szczerze, to zadziwia mnie to. Może dlatego, że nie wiem o co dokładnie chodzi?
- Czyli jak? -  dopytuję obojętnie.
Wilson poprawia się na kanapie, jakby zastanawiał się, czy coś powiedzieć. Kiedy w końcu zaczyna:
- Bo widzisz, nie kłócimy się. Czy tak nie jest lepiej?
Jestem w większym, niż cały Nowy Jork szoku. Czy on to naprawdę powiedział?
- To, to się nie kłóćmy - dukam. Wstaję i idę w stronę pokoju. Słyszę, że on rusza za mną. Idę, wyjątkowo wypełnionym korytarzem. Kiedy już w nim jestem siadam na łóżko, a Ollie na krześle obok.
- Wiesz, że z tobą nie da się nie kłócić? - pyta z jednej strony rozbawiony, a z drugiej poirytowany.
Robię minę w stylu: "O co ci do cholery chodzi? "
- Jesteś strasznie arogancka, denerwująca i nieposłuszna - wyjaśnia.
- I nie jestem jeszcze godna, aby decydować kto zostanie prezydentem naszego kraju - dokańczam dokuczliwie. Boże, jak zaleciało naszą pierwszą "rozmową". - Za to ty jesteś zblazowany, uporczywy i sztywny! - wow, ile trudnych słów.
Wilson mruży oczy.
- Sztywny? - powtarza z lekkim niedowierzaniem.
- Tak! Jesteś sztywny! - wykrzykuję. - Jesteś moją niańką - dopowiadam.
Kiedy to słyszy, robi minę, z której po prostu nie mogę. Obaj wybuchamy śmiechem.
- Okay, muszę już iść - oświadcza.
- O nie! Moja niania mnie opuszcza! - udaję dziecko, kiedy Oliver wychodzi z pokoju.

***

Do popołudnia siedzę w łóżku, nadrabiając, jakże ciekawe filmy na you tube. Niczym grom z jasnego nieba, wkracza do pokoju Tomas. 
- Witam moją ulubioną koleżankę, która z powodu strasznego wydarzenia, zamieszkała u mojego starszego braciszka - wypowiada te słowa z szybkością światła.
- Hej - odpowiadam trochę zachrypnięta.
- Liczyłem na większy entuzjazm - śmieje się. - Mniejsza, mam nadzieję, że wiesz co jest za ponad miesiąc?
Zastanawiam się chwilę, najwidoczniej mój mózg też się odzwyczaił od funkcjonowania. Tomas w międzyczasie ściąga swoją bordową bluzę osłaniając czarny t-shirt w serek. Zarzuca ją przez oparcie krzesła.
- Moje urodziny? - nie wiem, czy o to mu chodzi.
- Tak! - wykrzykuje z rękami w górze. - Masz plusa!
No bardzo dziękuję.... Obaj wybuchamy śmiechem.
15 minut później wychodzimy się przejść na duży hol. Siadamy na, już odwiedzonej dziś kanapie.
- Jak ci się tu mieszka? - pyta niepewnie rozkładając się na siedzeniu. - Lepiej tu, czy w Nowym Orleanie?
Co to w ogóle za pytanie? Z jednej strony popaprany dom, rodzice i zaliczony najgorszy dzień w moim życiu. A druga strona to poukładany Nowy Jork z równie popapranymi zasadami i szczęśliwą rodzinką Wilsonów.
- Na serio, nie mam pojęcia - odpowiadam cicho, wspominając ten cholerny dzień,.
- Tam nie trafiłaś do szpitala - żartuje, przeciągając się.
Mimowolnie wybucham śmiechem. Mimo, że w połowie moich "wypadków", nie zwiedzałam pogotowia. Oczywiście zdarzyło się, bo to jakieś złamanie, albo wysyłanie ze szkoły, kiedy nie polubiłyśmy się z jaką dziewczyną.
Tomas patrzy na mnie jak na wariatkę.
- Nie pytaj - oświadczam, szybko wstając, żeby iść do pokoju. Zaczyna kręcić mi się w głowie, opieram się o kanapę. Chłopak momentalnie wstaje i kładzie mi rękę na ramieniu, kiedy ja nie umiem się trzymać na nogach. Słyszę, tylko ściszony głos Tomasa:
- Ollie!
Kiedy już mam osunąć się na ziemię. Przed roztrzaskaniem się o posadzkę ochraniają mnie silne ręce zaciskające się na mojej talii. Przed oczami robi mi się czarno, odpływam.

***

- Tak, tak, zajmij się tym jak najszybciej. 
Otwieram oczy, i  na wprost siebie widzę Olivera rozmawiającego przez telefon. Jak tylko próbuję się podciągnąć na łóżku, uświadamiam sobie jak cierpi moja głowa. Ollie w tym czasie kończy rozmowę i szybkim krokiem podchodzi do łóżka. 
- Jak się czujesz? - pyta, zajmując miejsce na krześle. 
- Okay - odpowiadam ochrypłym głosem, patrząc na okno. Za dworze jest już szaro. - Ile spałam?
- Cały dzień. - oświadcza poprawiając, swoją idealnie dopasowaną marynarkę.
Super, po prostu świetnie, straciłam cały dzień. Czy światu nie starcza, że straciłam trzy miesiące?
O cholera! A co z Liz?!
- Co jest? Źle się czujesz? - zmartwił się Wilson,
Kręcę głową, kurwa przecież ja ją tam zostawiłam.
-Liz - szepczę. Nawet do niej nie zadzwoniłam.
-To ta twoja przyjaciółka, tak? - pyta, na co tylko kiwam głową. - Spokojnie, wszystko z nią okay. Dzwoniła do ciebie na komórkę, dzień po wypadku.
Biorę głęboki oddech, ulżyło mi. Na serio jestem chujową przyjaciółką.
- Muszę do niej zadzwonić - mówię, bardziej do siebie, niż do niego.
Poprawiam się na łóżku, chcę zabrać telefon z szafki. Niestety Sztywny bierze go pierwszy.
- Później, teraz odpoczywaj - chowa aparat do kieszeni, - Idę po kawę, chcesz coś? - pyta,  wstając. Kręcę głową, próbując powstrzymać chęć mordu. Właśnie w takich chwilach go nienawidzę. Kiedy tylko wychodzi, zwlekam się z łóżka i przechadzam się przez korytarz.
- Twoja ostatnia wycieczka nie skończyła się dobrze, skarbie - słyszę, dobrze mi znany głos. Odwracam się i od razu "rzucam" się do uścisku, uważając na sześciomiesięczny brzuch ciążowy.
- Już tak nie przesadzaj - żartuję.
Rose, ubrała się w granatową, idealnie podkreślającą brzuszek sukienkę i szary, wełniany, rozpinamy sweter. Dodatkowo czarne botki i włosy związane w luźny kok.
- Ładnie wyglądasz - stwierdzam. Serio! Nie wygląda na swój wiek.
Na twarzy cioci pojawia się wielki uśmiech. Wygładza niesforne kosmyki.
- Dziękuję. - Bierze głęboki oddech. - Byłam dzisiaj oglądać suknie ślubne.
Wytrzeszczam oczy. Nie wiem w co bardziej nie wierzyć. W to, że nic mi nie powiedziała o ślubie, czy w to, że nie zabrała mnie na przymiarkę sukni?
- Suknie - powtarzam, nie dowierzając w to. - Planujecie ślub?
Tak jakby to nie było oczywiste, co nie? Rose przestaje z nogi na nogę, tak jakby się zastanawia, czy mi powiedzieć. Przecież jestem zaproszona, prawda?
- Za ponad miesiąc. - wypala nagle.
Zaraz, zaraz, czyli gdybym się nie obudziła, to byś się chajtnęli beze mnie ?
- Już? - pytam. Rose na to tylko potakuję i oznajmia, że musi już iść.
Staję tak teraz jak słup, na środku korytarza. Do momentu, kiedy podchodzi do mnie Oliver. Trzyma w dłoni kubek kawy.
- Ducha zobaczyłaś? - śmieje się, z tym swoim głupim uśmieszkiem.
- Ciotka się chajta.
Wilson prycha śmiechem i idzie do pokoju. Ruszam za nim, w międzyczasie on już rozsiadł się na krześle.
- Wiedziałeś prawda?
- Oczywiście, że tak - upija łyk napoju. - Jestem świadkiem - oznajmia, z dumą. - Ty, za to druhną.
Że co?
- Cudownie, a czemu Rose mi wcześniej tego nie powiedziała? - pytam wyraźnie poirytowana.
Wilson wzdryga ramionami, co irytuje mnie jeszcze bardziej.
- Tak,czy inaczej - wstaje - będziesz musiała to zrobić. Teraz muszę już iść, dasz sobie radę? - wydaje się zbyt zatroskany. Kiwam na to głową, a Ollie wychodzi z pokoju. Rzucam się na łóżko i chwytam telefon, który zostawił tutaj Oliver. Szybko wykręcam numer do Liz. Odbiera po trzecim sygnale.
- Halo? - jest wyraźnie zaspana.
- Hej, to ja - tak jakby po "ja" od razu wiedziała kto to, bardzo mądrze...
- Kath? O kurwa, wróciłaś do egzystowania na tym popieprzonym świecie? - rozbudziła się, tak miała zawsze. - I jak tam poderwałaś jakiegoś seksownego Nowojorczyka?
No błagam, cała ona. Nieważne, jak i gdzie by się znajdowała jej priorytetem jest wyrywanie kolesi.
- Tsssa, tylko o tym marzyłam - śmieje się. - Wiesz, teraz mam takie perspektywy, ze szpitalnego łóżka.
- Dobrałaś się do tego bogatego kolesia, w końcu dał ci sypialnie. Wykorzystałaś, już jego pokój?
Na to całkiem opada mi szczena.
- Liz! - besztam ją, czasem zachowuję się jak głupia dziwka.
- Oj no już dobra święta cnotko, nawet swojemu ex nie dałaś - śmieje się.
Hm "cnotka" to słowo siedzi mi w głowie, a do oczu napływają łzy.
- Muszę kończyć Liz, zadzwonię potem - nie czekając na odpowiedź rozłączam się, rzucam aparat na białą, szpitalną pościel. Momentalnie moje policzki pokrywają się łzami, a ja jak taka kretynka zaczynam szlochać. Jakbym nie mogła się już przyzwyczaić, że czasu już nie cofnę.

***

Dzisiaj zwlekam się z jakże królewskiego łoża szpitalnego dość późno. Dopiero o jedenastej powracam do życia, kiedy do sali wchodzi Lukas. 
- Hej piękna - mówi, z uśmiecham, pokazując swoje śnieżnobiałe zęby. 
- Cześć - poprawiam się do pozycji siedzącej. 
Luk zdejmuje kurtkę i rzuca ją na oparcie krzesła, na którym później siada. Na sobie ma tylko szarą koszulkę, czarne spodnie i ciężkie buty. Przeczesuje swoje idealnie ułożone włosy. Opiera się o łóżko.
- Jak tam, mała? - pyta swoim uwodzicielskim głosem. O tak, gdybym teraz stała, na pewno bym upadła od zwiotczonych kolan. 
- Lepiej, niż dobrze - kłamię, mając w głowie wczorajszą rozmowę z Liz.
Lukas nie odpowiadając zbliża się do mnie powoli. Niebezpiecznie blisko!
Nasze usta się spotykają, a po moim ciele przechodzi przyjemne ciepło. Chłopak kontynuuje, do momentu, kiedy przerywa  nam chrząkanie.
CZEMU?!
Odsuwam się od Parkera i spoglądając w stronę drzwi, mam wrażenie, że zaraz dostanę palpitacji serca.
SERIO!
Wilson stoi, wyjątkowo nie w garniturze. Ma na sobie ciemną bluzkę z czterema guzikami przy dekolcie, z czego jeden rozpięty. Do tego czarne spodnie i ciężkie buty. Jest mu tak... lepiej.
-Przeszkadzam? - pyta wyraźnie poirytowany.
Zamykam oczy, mając nadzieję, że kiedy je otworzę okaże się to wszystko snem. Może nie pocałunek, ale to później. Otwierając je, niestety przeżywam zawód. To ja już wolę leżeć trzy miesiące w śpiączce.
- Nie, no co ty stary - próbuje wybrnąć z tej beznadziejnej sytuacji chłopak.
Niestety wiem, że to wszystko na marne...
Blondyn wstaje zakładając ciemną skórę.
-Muszę lecieć - oświadcza, zbliżając się do wyjścia puszcza mi oczko. Wymijając Wilsona kiwa mu głową, biznesmen za to go ignoruje. Kiedy zostajemy już sami, Wilson zajmuję leniwie miejsce, które przed sekundą opuścił Lukas. Między nami panuję niezręczna cisza. Zabójcza cisza, tym bardziej, że on się tylko patrzy!
- Nie rób tego - mówię cicho, wręcz szepczę.
Oliver marszczy brwi.
- Czego? - pyta, równie cicho.
Serio, nienawidzę takiej sytuacji, gdzie nikt nic nie mówi. Jak na mnie nikt nie krzyczy (co jest plusem), tylko siedzi i nic nie mówi (co jest jebanym minusem) .
- Jezu! Mów coś, opierdol mnie! Powiedz cokolwiek! - niepotrzebnie podnoszę głos. On jednak zachowuje stoicki spokój.
- A co mam ci powiedzieć? - nachyla się opierając łokcie o swoje kolana. - Po prostu to nie jest chłopak dla ciebie odpowiedni - Auć! - Dla jakiejkolwiek dziewczyny nie jest.
Robię minę w stylu: "o czym ty do cholery pieprzysz?". Wilson dobrze ją interpretuje.
- Lepiej się z nim nie wiąż - klepie mnie po ramieniu, wstając i wychodzi z sali. Opadam na poduszkę, mam dość.
Nie wiem co o tym myśleć.

***
Dwa tygodnie później, do wyniku doliczam cztery bliskie spotkania z podłogą. Między mną, a Lukasem jest coraz lepiej, wpada praktycznie codziennie do mnie. Oliver za to, nie rozmawia ze mną, praktycznie wcale (oczywiście od dnia kiedy zobaczył mnie z Lukiem).
Chowając ostatnie rzeczy do walizki usłyszę, dobre znany baryton.
- Mam już wypis. Gotowa?
Zapinam torbę i odwracam się na pięcie.
- Gotowa!
Oliver kiwa głową, zabiera ode mnie bagaż. Razem kierujemy się w stronę wyjścia ze szpitala. Jeszcze godzinę temu, musiałam przetrwać wykład. "Omijać jakiekolwiek używki, stosować zdrową dietę. Najlepiej omijać stresujące sytuacje.". Dodatkowo zostałam "ostrzeżona", że mogą pojawiać się krwotoki z nosa i omdlenia. Super, prawda? Szczerzę, nienawidzę tego miejsca! Wolę siedzieć w domu z Wilsonem.
Wychodzimy z placówki, moją twarz owiewa zimne powietrze. Jak dobrze wyjść w końcu z tego pierdolnika.
Wchodząc do apartamentu, czuję... ulgę? Naprawdę dobrze tu być. Wchodzę w głąb salonu i doznaję małego szoku. Na sztaludze, na której cały czas postawiony był obraz. W tej chwili zastępuję go mój, mojego domu w Nowym Orleanie. Podchodzę bliżej, nawet nie pamiętam kiedy go namalowałam.
- Potrzebowałem zmiany - wyjaśnia. Szybko się do niego odwracam.
- Zmiany? - pytam zaszokowana. Wilson kiwa na to głową i pochodzi bliżej.
Czuć przy tym jego perfumy .
- Jeśli chcesz mogę ci go zwrócić - brzmi nieco, formalnie?
Kręcę momentalnie głowa, podoba mi się tu on.
- Jeśli ci się podoba, zatrzymaj go - proponuję. Oliver zbliża się jeszcze bardziej. Nie mam pojęcia jak mam zareagować.
- Dziękuję - szepcze.

________________________________________________________________

Witam was wszystkich, po niesamowicie długiej przerwie. Niestety brak weny i czasu robi swoje. Chcę wam życzyć wesołych świąt ze słonecznej Pragi. 
Nie będę wam pisać, że postaram się napisać jak najszybciej. Ponieważ, zawsze wychodzi, jak wychodzi... 
Piszcie opnie w kom, to serio daje kopa do pisania XD
Pozdrawiam i do następnego. 

8 komentarzy:

  1. Wreszcie 💜💜 już czekam na next

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Długo, bardzo długo cię nie było. Ale się cieszę, że coś napisałaś.
    Czekam na kolejny rozdział i życzę weny

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozdział genialny jak zwykle :D nie mogę się doczekać kiedy będzie następny. Na szczęście mam kilka spojlerów ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Boskoo :P Mam nadzieję, że szybko pojawi się next ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. Czytając Twoje opowiadania mam takiego wielkiego smile'a na twarzy. Jak tylko zobaczę, że jest nowa część cieszę się jak dziecko. Jesteś świetna w tym co robisz, oby tak dalej! ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Super rozdział. Kilka miesięcy temu zgubiłam adres Twojego bloga i nie było łatwo, ale w końcu znalazłam, choć myślałam, że do tego czasu będzie trochę więcej nowych postów :D. Tak czy inaczej cieszę sie, że wróciłam i życzę weny oraz trochę częstszego dodawania rozdziałów :D

    OdpowiedzUsuń
  8. Ranisz moje uczucia kobieto. Oj ranisz :'(

    OdpowiedzUsuń